Bałkany – Dziennik Podróży

DZIEŃ 1. NO TO JEDZIEMY


Ashby-de-la-Zouch, Anglia –> Lesseux, Francja (1020 km)

Kolejna przygoda stanęła przed nami otworem, zaczęliśmy więc czerpać pełnymi garściami. Pobudka ranna, a raczej wczesno ranna, gdyż już o 1.00 byliśmy na nogach. Noc była w miarę ciepła więc jechało się dobrze. Podróż do promu przebiegła spokojnie, mimo iż wiedzieliśmy że na M20 będą problemy z powodu strajku pracowników przewoźników promowych. Skończyło się na niezbyt długim objeździe i do portu dojechaliśmy przed czasem.

Po zjechaniu z promu wskoczyliśmy na autostradę A26 i „trzepaliśmy bez opamiętania”. Z godziny na godzinę robiło się coraz goręcej, po południu było już prawie nie do wytrzymania.

Autostrady prowadziły wśród dojrzewających w słońcu zbóż, poprzecinanych gdzieniegdzie zieloną roślinnością. Im dalej na południe krajobraz ustępował miejsca pagórkom porośniętym lasami. Koniec dnia przyniósł miłe dla oka widoki drogi wijącej się wśród lasów. A to wszystko przez, a raczej dzięki objazdowi, którym byliśmy zmuszeni podążyć.

Kemping we FrancjiPo powrocie na właściwą trasę, zjechaliśmy na pierwszy napotkany kemping. Właścicielką okazała się być bardzo przemiła pani, która co prawda nie znała angielskiego, ale była bardzo rozmowna i chciała pomóc gdy zapytaliśmy o możliwość zjedzenia czegoś w okolicy. W końcu i tak zrezygnowaliśmy z tej opcji i zadowoliliśmy się plastrami sera królewskiego.

Mimo że byliśmy na nogach19 godzin to nie czuliśmy tego czasu i tych przejechanych mil. Jednak gdy ułożyliśmy się w namiocie to zasnęliśmy jak dzieci.

DZIEŃ 2. ROUTE DES CRÊTES


Lesseux, Francja –> Meiringen, Szwajcaria (436 km)

Obudziło nas słoneczko, wokół panował błogi spokój. Spakowaliśmy się więc niespiesznie i ruszyliśmy w drogę. I wtedy zaczęły się problemy. Nie mogliśmy odnaleźć drogi, którą chcieliśmy jechać, gdyż błędnie szukaliśmy nie tego numeru drogi. Szukaliśmy D430, a okazało się że najpierw powinniśmy wjechać w D48 i D148. Pokręciliśmy się, pobłądziliśmy około 1.5 godziny zanim kierując się intuicją wjechaliśmy na tę właściwą drogę. Nasze trudy zostały wynagrodzone. Przez widoki, komfort i przyjemność jazdy szybko zapomnieliśmy o porannych kłopotach Śmigało się aż miło, a droga był kręta, gładka i szeroka. Na trasie udało się też nam zjeść lekkie śniadanie w przydrożnej kawiarni.

Jezioro Thunersee, SzwajcariaDroga D430, czyli Route des Crêtes to esencja przyjemniej podróży. Naprawdę warto tę trasę przejechać.

Dalej udaliśmy się w kierunku granicy ze Szwajcarią. Poruszając się przepięknymi drogami (D437, D464) przekroczyliśmy granicę i dojechaliśmy nad jezioro Thunersee do miejscowości Interlaken, które zrobiły na nas ogromne wrażenie. Przepięknie położone, drewniane, solidnie szwajcarskie zabudowania, czyste i zadbane, a wokoło wspaniałe widoki na otaczające wzgórza i jeziora. Obrazek jak z pocztówki. Chciałoby się zostać na dłużej.

DZIEŃ 3. SZLIFEM NAD JEZIORO


Meiringen, Szwajcaria –> Corteno Golgi, Włochy (417 km)

Rankiem okazało się, że całkiem szczęśliwie wybraliśmy sobie miejsce pod namiot, tj. pod drzewkami. W nocy padało, niezbyt mocno, ale równo, jednak my zwijaliśmy się prawie na sucho dzięki drzewkom, które chłonęły całą wodę.

Wspinając się na Grimsel Pass, SzwajcariaJako że cały czas było pochmurno i popadywał deszcz to założyliśmy dodatkową warstwę odzieży zanim zaczęliśmy się wspinać. Przepięknym wąwozem jechaliśmy w kierunku Brig, wspinając się wyżej i wyżej pokonując kolejne zakręty. Nim się obejrzeliśmy to wjechaliśmy na Grimsel Pass. (Z dołu to prawie pionowa ściana) Szkoda tylko że nie mogliśmy wiele podziwiać, gdyż widoczność spadła do kilku metrów na samej przełęczy, gdzie jeszcze tu i ówdzie zalegał śnieg. Przejaśniać zaczęło się dopiero gdy zjechaliśmy w dolinę. Tam też zjedliśmy sobie śniadanie przy stoliku piknikowym z widokiem na GOMS Bridge – pieszy most wiszący nad kanionem rzeki. Nieomieszkaliśmy oczywiście przespacerować się tym mostkiem, który robił ogromne wrażenie.

Następnie udaliśmy się w kierunku Włoch wspinając się na przełęcz Simplon Pass. Droga wyśmienita na przejażdżkę motocyklem – gładka, równa, szeroka a widoki przednie. Na górze nie zatrzymywaliśmy się na dłużej gdyż było całkiem zimno.

Mimo, że granica jest tylko umowna, to wyraźnie dało się wyczuć moment, gdy wjechaliśmy do Włoch. Nawierzchnia drogi pogorszyła się znacznie. Jednak widoki nadal zachwycały. Jechaliśmy przepięknym wąwozem, wzdłuż rzeki, gdzie ściany skalne wręcz dotykały drogi, która miejscami przechodziła w tunelach. Zjechaliśmy całkiem w dolinę, co dało się odczuć po temperaturze, stało się nieziemsko upalnie.

Jezioro Maggiore, WłochyKomfort jazdy znacznie się pogorszył gdy dojechaliśmy nad jezioro Maggiore. Droga prowadziła przez małe miasteczka, co spowalniało ruch, który i tak był już niezmiernie gęsty. Kilometry mijały jak po grudzie. Strasznie nas wymęczyła ta trasa, na tyle, że postanowiliśmy zweryfikować nasz plan podróży na ten dzień i zamiast jechać ku jezioru Garda, skierowaliśmy się w kierunku gór.

Na moment jeszcze wjechaliśmy do Szwajcarii, gdyż droga tak prowadziła. I to właśnie tutaj na drodze do Lugano zaliczyliśmy wypadek – szlif mały. Niezbyt dobre warunki jazdy, korki, upał i zmęczenie dały o sobie znać. Ułamek sekundy wystarczył i wylądowaliśmy na asfalcie. Na szczęście prędkość była prawie żadna, więc skończyło się na otarciach i siniakach. Jak już stwierdziliśmy że wszyscy nadajemy się do jazdy ruszyliśmy dalej powoli, zresztą inaczej i tak się nie dało.

Poruszaliśmy się wzdłuż kolejnego jeziora. Oba jeziora (Lugano i Como) są przepięknie położone, otoczone lesistymi wzgórzami, na zboczach których znajdują się urocze wioseczki oraz winnice – cudowna kraina.

Włoskie zabudowania mnie zauroczyły. Mogliśmy oglądać je z każdej strony poruszając się drogami, które wiły się między nimi. Charakterystyczne dachówki, drewniane żaluzje, piękne wykończenia – a to wszystko współgrające z otaczającym krajobrazem.

Dalej udaliśmy się w kierunku Sondrio drogą S38, która prowadziła piękną doliną. Jako że byliśmy we Włoszech to na kolację zjedliśmy pizzę. Dzień zakończyliśmy przejazdem przez przełęcz Aprica (1181 m). I tam też zatrzymaliśmy się na nocleg.

SZWAJCARIA – przepiękne doliny, urocze wioseczki z drewnianą zabudową wspaniałe wpasowują się w zielone zbocza gór – sielankowy krajobraz

DZIEŃ 4. PRZEZ DOLOMITY


Corteno Golgi, Włochy –> Pulfero, Włochy (492 km)

Jako, że spaliśmy w górach to ranek był chłodniejszy. Sprawnie się zwinęliśmy i ruszyliśmy dalej drogą SS38, która to dostarczała nam atrakcji od samego rana. Mimo, że poruszaliśmy się piękną doliną, to początkowo jechało się źle, gdyż przyszło nam jechać za ciężarówką, której nijak nie dało się wyprzedzić. Zatrzymaliśmy się więc na miejscu piknikowym i spożyliśmy jogurt i owoce jako nasze śniadanie. Potem jechało się już lepiej. Kierowaliśmy się cały czas na wschód pokonując przełęcz Passo del Tonale (1883m) i poruszając się wzdłuż przecudnych dolin i kanionów.

Wjechaliśmy w drogę SS48 i przywitały nas Dolomity. Najpiękniejsza droga do tej pory. Jako, że poruszaliśmy się już na pewnej wysokości, powietrze było bardziej przejrzyste i chłodniejsze. Ponadto na niebie pojawiały się chmurki i przyjemnie się zrobiło gdyż nie było tak upalnie. Jechało się komfortowo a droga była wyśmienita – przełęcz za przełęczą, zakręt za zakrętem. Z każdym kolejnym kilometrem Dolomity odsłaniały swe majestatyczne oblicza zapewniając prawdziwą ucztą dla oczu i ducha.

Idealne tło na portret :) - Dolomity, WłochyTuż za Canazei wspięliśmy się na 2239m npm, na przełęcz Passo Pordoi. Widoki jak nie z tej ziemi – panorama Dolomitów w całej okazałości. Żal było stamtąd odjeżdżać. Podobnie było na kolejnej przełęczy Passo Falzarego (2105m).

Cała kraina Dolomitów to obszar typowo turystyczny. Wszędzie dokoła widać wyciągi narciarskie, miasteczka hotelowe i sporo turystów.

Z Cortina d’Ampezzo udaliśmy się drogą S51 i S251 w kierunku Udine, która to prowadziła cudownym wąwozem wzdłuż rzeki i wzdłuż jeziora Lago di Barcis z niesamowicie turkusowymi wodami. Zrobiło się spokojniej na drodze i jechało się wyśmienicie. Wkrótce zjechaliśmy z gór, teren się wypłaszczył i teraz mogliśmy podziwiać plantacje owoców oraz pola uprawne. Niestety jako, że był to teren typowo rolniczy, to próżno było szukać kempingu. Jechaliśmy dalej w kierunku Słowenii. Wjechaliśmy ponownie w teren górski i zrobiło się już całkiem późno. Prawie pod samą granicą zobaczyliśmy znak na kemping. Trochę się zdziwiliśmy jak go zobaczyliśmy, a właściwie jak go nam wskazano. Okazał się być już w „nieużytku”, opuszczony. Tuż obok znajdowała się, skąd wyszła do nas pani i wyjaśniła, że możemy zostać, bez problemu. Otworzyła nam również łazienki, ładnie wykończone, tylko brudne bo długi czas pozostawione bez sprzątania. Woda co prawda zimna była i po ścianach pająki biegały, ale nie robiło nam to żadnej różnicy. Mieliśmy kemping na wyłączność

WŁOCHY – urocze kościółki pięknie położone na wzgórzach, górujące nad miasteczkami, widoczne z daleka, podkreślające wielowymiarowość krajobrazu

UWAGA – kierowcy włoscy nie przestrzegają limitu prędkości i często wymuszają pierwszeństwo, trzeba było jechać ze zdwojoną uwagą

DZIEŃ 5. WSI SPOKOJNA, WSI WESOŁA


Pulfero, Włochy –> Čatrnja, Chorwacja (418 km)

Pyszne śniadanie w SłoweniiCiężko nam było się wybudzić, jako że poszliśmy dość późno spać. Wstaliśmy przed 8.00, sprawnie się spakowaliśmy, podziękowaliśmy za nocleg pani, która nie chciała od nas żadnych pieniędzy i wyruszyliśmy ku granicy ze Słowenią. W pierwszym napotkanym miasteczku zatrzymaliśmy się żeby spojrzeć na mapę, a że wypatrzyliśmy kawiarnie niedaleko, to stwierdziliśmy, że zjemy porządne śniadanie. Bardzo przyjemnie się zrobiło.

Dalej ruszyliśmy przez Alpy Julijskie, wspinając się coraz wyżej. Wbiliśmy się w drogę nr 206, jadąc wzdłuż przepięknie położonego strumyka o przejrzysto czystych i  niesamowicie turkusowych wodach, nad którymi unosiła się jeszcze poranna mgiełka. Zatrzymywaliśmy się kilka razy, tak ładnie tam było.

Zaczęły się serpentyny, które doprowadziły nas na najwyższą przełęcz Słowenii – Vršič pass (1161m), na której to królowały owce i krowy, które nie robiły sobie nic z ruchu aut i pasły się na środku drogi ani myśląc się ruszyć stamtąd. Zjazd z przełęczy był dużo gorszej jakości (wszystkie zakręty są wyłożone śliską kostką), ale wkrótce dotarliśmy do Kranjska Gora, gdzie zatrzymaliśmy się na tankowanie.

Niesamowity krajobraz Alp Julijskich, SłoweniaPotem skierowaliśmy się na Bled, gdyż ja bardzo chciałam zobaczyć słynny kościół na wyspie. Niestety trochę nam to nie wyszło. Najpierw błędnie podążając za znakami na zamek dotarliśmy do zamku… na skale. Nie mieliśmy ochoty na jego zwiedzanie, zjechaliśmy więc nad jezioro. Stamtąd mogłam sobie z oddali spojrzeć na ten właściwy zamek na wodzie. Ale daleko to odbiegało od widoków, których się spodziewałam…ileż to już razy zawiodłam się spodziewając się czegoś innego…No cóż musiałam obejść się smakiem….a raczej widokiem.

Jako że w Słowenii nie mieliśmy już więcej zaplanowanych atrakcji, wykupiliśmy więc winietę, wbiliśmy się na autostradę. Kierując się ku granicy przejechaliśmy ciekawą trasą z Novo Mesto do Metlika prowadzącą po wzgórzach i przez lasy z dużą ilością zakrętów. Temperatura odczuwalna była już dużo wyższa gdyż opuściliśmy góry wysokie.

Wkrótce byliśmy na granicy z Chorwacją. Było to pierwsze na naszej drodze przejście z kontrolą graniczną. Na szczęście nie było żadnych problemów. W Chorwacji wbiliśmy się na drogę nr6 w kierunku Karlovac, gdzie udało nam się wypłacić pieniądze i ruszyliśmy dalej na Plitvička Jezera. Po drodze zatrzymaliśmy się na pyszny i ogromny obiad w jakiejś przydrożnej restauracji. Ktoś kiedyś powiedział, że tam gdzie zatrzymują się kierowcy tirów tam dają dobre jedzenie. I tak i teraz jak i później to się potwierdziło:)

W Chorwacji dało się odczuć spadek jakości dróg jeszcze o jedną klasę niżej w porównaniu do Słowenii. Niestety jakość jazdy kierowców również spadła, nie robią sobie nic z limitów prędkości, wyprzedzając na trzeciego. Dla nas przyzwyczajonych do innej kultury jazdy powodowało obniżenie komfortu jazdy, czasem się wręcz męczyliśmy tą sytuacją na drogach.

Dojechaliśmy w końcu w okolice jezior. Spędziliśmy trochę czasu szukając kempingu, bo chcieliśmy jak najbliżej jezior. Marcin się jeszcze trochę posprzeczał z obsługą kempingu, gdyż chcieli nam przetrzymać paszporty na noc, co ponoć jest niezgodne z prawem. Taki mały niesmak to nam pozostawiło. Po kąpieli zrobiliśmy małe pranie i szybko udaliśmy się do namiotu zasypiając jak dzieci.

WŁOCHY – im bliżej granicy ze Słowenią, tymi większą widać było biedę

SŁOWENIA – dała się odczuć jako bardzo miły, spokojny i przyjazny turystom kraj, pięknie położony, czysty, ogólnie dający bardzo pozytywne wrażenie

CHORWACJA – dużo opuszczonych domów, jeszcze niewykończonych, w stanie surowym, z czerwonej cegły; miasta przypominały polskie z bilbordami i reklamami na każdym kroku

DZIEŃ 6. PLITVIČKA JEZERA


Čatrnja, Chorwacja –> Baška Voda, Chorwacja (418 km)

Zwinęliśmy się trochę później niż zwykle, i czym prędzej udaliśmy się nad jeziora. Ludzi już od rana było sporo tak że już kolejka była po bilety, na szczęście niezbyt duża. Gdybyśmy mieli czekać więcej w tak już upalnym dniu, wiedząc, że mamy zapłacić 360HRK  (50€) za 2 bilety to pewnie byśmy odpuścili sobie tę atrakcję. Dobrze że tak się jednak nie stało gdyż miejsce to warte jest każdego centa, którego tam wydaliśmy.

Fantastyczne widoki, Park Narodowy Jeziora Plitwickie, ChorwacjaJeziora Plitwickie połączone wodospadami zajmują spory obszar. Nie wiedząc jak się zabrać za ich zwiedzanie, nieświadomie dotarliśmy do punktu P1, skąd łódką przeprawiliśmy się do punktu P2 na drugi brzeg jeziora. Już od pierwszego momentu byliśmy oczarowani tym miejscem, jezioro przepięknie położone o niesamowicie czystych wodach. A to dopiero początek. Przestudiowaliśmy mapkę i postanowiliśmy dalej przejść do punktu St2 poruszając się po kładkach drewnianych ułożonych wzdłuż jezior, czasem przechodzących nad wodami łączącymi jeziora, koło wodospadów, nad strumykami i oczkami wodnymi. Wszędzie przelewała się niesamowicie krystalicznie czysta woda. W małych oczkach wodnych, jak i w jeziorach widać było zanurzone we wodzie konary drzew, gałęzie – super to wyglądało.

Ścieżka jest bardzo ciekawie poprowadzona i robiona, tak że prowadzi dosłownie po wodach jezior, między wodospadami, później zboczem przy jeziorach. Tak nam się podobało, że postanowiliśmy przedłużyć nasz spacer i dojść do punktu St3, a to było w sumie prawie 3 km. Doszliśmy tam i wróciliśmy busem do naszego punktu wyjściowego. Byliśmy cali mokrzy, bo żar z nieba lał się niemiłosierny. Dobrze że jeziora ukryte są w lasach to przynajmniej chłodniej było w cieniu drzew.

Jeziora Plitwickie jak najbardziej warto zobaczyć. Najlepiej zacząć rankiem (otwarte już od 7 w sezonie) i przeznaczyć na to co najmniej 4-5 godzin, a najlepiej wybrać się tam na cały dzień. My, jako że byliśmy w strojach motocyklowych to tak naprawdę przemknęliśmy tylko, ale i tak nam się bardzo podobało i ten obrazek zostanie z nami na zawsze w pamięci.

Uwaga: W sezonie jest tam bardzo tłoczno, czasem nieprzyjemnie się chodziło, bo miejscami trzeba było iść gęsiego i nie bardzo można było ani wyprzedzić, ani zatrzymać się nawet aby zdjęcie zrobić. Ale wiedzieliśmy że możemy się tego spodziewać, jako że to największa atrakcja tego rejonu.

Urzekające wybrzeże ChorwacjiDalej ruszyliśmy na zachód, aby dobić się do magistrali adriatyckiej. Wbiliśmy się na drogę nr 25 w kierunku Karlobag, którą przecudnie się jechało – gładka, zakręcona, wokół chorwackie wsie, pola i łąki…gdyby tylko nie ten upał. Im bliżej Karlobag, tym robiło się ciekawiej. Droga wydrążona w zboczach skalnych pagórów porośniętych wielką roślinnością krzaczastą. Wszystko wokół było niezmiernie wysuszone. W Karlobag zatankowaliśmy sobie i ruszyliśmy dalej słynną 8-mką. Ten fragment magistrali od Karlobag aż do autostrady na Zadar jest najpiękniejszy. Droga wije się wzdłuż wybrzeża okalając zatoczki, wokół pomarańczowo-gliniano-szare skały oblewane przez niesamowicie turkusową, przejrzystą wodę. Śmigało się, że aż miło, upał już tak nie dokuczał bo zbyt zachwyceni byliśmy widokami. Polecam ten fragment magistrali adriatyckiej każdemu – miód na motorowe oponki;) Było tak pięknie, że postanowiliśmy oddać się urokowi tego miejsca i w przydrożnej restauracji z widokiem na morze zjedliśmy pyszną rybkę ze świeżą sałatka.

Dojeżdżając do Zadaru zrobiło się niesamowicie upalnie, nie było prawie czym oddychać, a słońce prażyło bezlitośnie. Przejazd przez Zadar był męczarnią, ale dalej nie było wcale lepiej. Wjechaliśmy w obszar turystyczny, więc z jednego miasta wjeżdżaliśmy do kolejnego, ruch zrobił się dużo większy a wszędzie było pełno ludzi. Jazda męczyła nas na tyle że postanowiliśmy ten kawałek ominąć jadąc autostradą.

Z autostrady zjechaliśmy kierując się na Makarska, i tu wkroczyliśmy na tzw. riwierę Makarską. Krajobraz lekko się zmienił, więcej było drzew, małych sękatych iglaków, więcej pagórków wokoło. Późno już się zrobiło, więc zjechaliśmy na pierwszy napotkany kemping. Okazał się on być olbrzymim ośrodkiem wypoczynkowym, ledwo mieliśmy gdzie namiot postawić. Kemping był pełen ludzi, w tym bardzo dużo Polaków, do tego było głośno, i pierwszy i jedyny raz musiałam stać w kolejce do prysznicy. Na dodatek zrobiło się bardzo duszno i ciepło, że nawet noc nie przyniosła ochłody. Tych kilka czynników sprawiło, że wieczór nie był udany, a noc wcale nie była lepsza, gdyż ciężko nam się spało w tak wysokiej temperaturze.

CHORWACJA:

– fragmenty dróg wymarzone do jazdy motocyklem

– wybrzeże jest bardzo popularnym turystycznie miejscem, przez co również dużo droższe niż wnętrze kraju; za dzisiejszy obiad zapłaciliśmy ok 3 razy więcej niż za wczorajszy.

– tutaj też pierwszy raz spotkaliśmy stragany z owocami, które jak się później okazało są taką wizytówką Bałkan; ludzie sprzedają owoce, warzywa na przydrożnych straganach i stoją tak całymi dniami

– znakiem rozpoznawczym są również wszechobecne i bardzo głośne cykady, potocznie zwane świerszczuchami, których to nigdzie nie było widać a słychać z daleka; dają swe charakterystyczne koncerty i czasem utrudniają spanie

DZIEŃ 7. OSIOŁ ZENEK


Baška Voda, Chorwacja –> Hum, Bosnia i Herzegovina (338 km)

Rankiem szybko się spakowaliśmy i czym prędzej opuściliśmy ten nieprzyjazny kemping. Podążaliśmy dalej magistralą adriatycką na południe. Nawet dobrze się jechało, gdyż słońce mimo, że od rana grzało niestrudzenie, to od czasu do czasu chowało się za górką i jechaliśmy w cieniu. Można by rzec, że śmigaliśmy, gdyż droga była wyśmienita, a widoki przednie.

Po drodze zatrzymaliśmy się na przydrożnym straganie i zakupiliśmy arbuza, winogrona, a w najbliższej piekarni także buły. Więc z niczego udało nam się zorganizować śniadanie, które spożyliśmy na najbliższym miejscu piknikowym, chowając się w cieniu, którego jeszcze trochę było.

Przepiękny wodospad Kravice, Bośnia i HercegowinaDalej odbijając od wybrzeża udaliśmy się ku granicy z Bośnią i Hercegowiną, którą bez problemu przekroczyliśmy, musieliśmy tylko wykupić ubezpieczenie. Już było nieziemsko gorąco, a kiedy zaczęliśmy wjeżdżać w głąb lądu upał stał się nie do wytrzymania. Na próżno szukać było schronienia w cieniu gdy słońce tak wysoko na niebie. Skierowaliśmy się na Ljubuški, skąd dotarliśmy nad wodospad Kravica. W zasadzie było to normalne kąpielisko a nie punkt widokowy. Bardzo przyjemnie tam i ładnie było. Nie zabawiliśmy tam długo, mimo, że chłodna woda kusiła aby wskoczyć. Gorzej byłoby tylko wyjść stamtąd. Zmieniliśmy również trochę nasze plany i postanowiliśmy nie jechać do Sarajewa i Mostaru, tylko skręciliśmy na M61 kierując się na Gacko. Droga wiła się górami i niebawem wjechaliśmy w lasy, zrobiło się chłodniej i przyjemniej się jechało. Z Gacko skierowaliśmy się na Foca przejeżdżając przez  przepiękny park Nationali Park Sutjeska, na którego terenie znajduje się najwyższy szczyt kraju – Maglić. Droga wspaniale wiła się wąwozami, a gdzieś na polance zatrzymaliśmy się i zjedliśmy przepyszny obiad w tamtejszej restauracji.

Po obiadku skierowaliśmy się na granicę z Czarnogórą. Droga prowadziła kanionem pięknej rzeki Drina. Niestety tego samego nie można było powiedzieć o drodze, bo cały odcinek do granicy był w przebudowie. Poruszaliśmy się z żółwią prędkością, męcząc się przez wykopy i nierówności. Biorąc poprawkę na ten fakt i na to że już było całkiem późno, postanowiliśmy zatrzymać się na nocleg jeszcze przed granicą. Zabukowliśmy się w domku za 20€, w cudownej scenerii. Po kąpieli przysiedliśmy sobie w restauracji, popijając miejscowe napitki i relaksując się. Przy okazji dokonaliśmy rozeznania w naszej dotychczasowej trasie i obraliśmy plan na kilka najbliższych dni. Tuż przed pójściem do spania mieliśmy również okazję podziwiać robaczki świętojańskie uwijające się wokół naszego domku w sobie wiadomym celu.

Osioł Zenek - nasz przyjaciel z Bośni :)

Przez cały czas pobytu na kempingu „towarzyszył” nam osiołek, któremu nadaliśmy imię Zenek. Zenek był bardzo przyjacielski, jako pierwszy przybiegł nas przywitać, a potem krzątał się w kuchni, robiąc przy tym trochę bałaganu. Z powodzeniem natomiast dotrzymywał towarzystwa wszystkim gościom restauracji i doglądał posiadłości. Taki to wesoły osiołek był. Osiołki chyba mają to do siebie:)

BOŚNIA I HERZEGOWINA:

– drogi o kilka klas gorsze od np. tych w Chorwacji

– śmieci na poboczach w zatoczach parkingowych

– dużo przydrożnych straganów oferujących domowej roboty wina, miód i owoce

– znak rozpoznawczy – samochód VW golf starej daty

UWAGA: Im bardziej na południe tym kierowcy jeżdżą gorzej, jak wariaci, wymijając na trzeciego, ścinając zakręty, trzeba bardzo uważać

DZIEŃ 8. DURMITOR I KANIONY


Hum, Bosnia i Hercegovina –> Sveti Stefan, Czarnogóra (352 km)

Po dobrze przespanej nocy zwinęliśmy się sprawnie i wkrótce dojechaliśmy do granicy w Hum. Tam na samej granicy nie mieli zielonej karty, trzeba było jechać do pobliskiej wioski. Na szczęście znalazł się jeszcze jeden młody kierowca z BIH, mówiący po angielsku, który też potrzebował kartę i celnik poprosił go aby pomógł nam ze zorganizowaniem ubezpieczenia. Podjechaliśmy kawałek do wioski i tam kierowca dogadał wszystko, bardzo nam tym pomógł. Musieliśmy tylko czekać na wypisanie karty. Wróciliśmy na granicę, odzyskaliśmy mój paszport i mogliśmy jechać dalej.

Wspaniały widok na jezioro Pivsko, CzarnogóraCzarnogóra przywitała nas fantastycznymi widokami. Jechaliśmy kanionem wzdłuż rzeki Piva, aż dojechaliśmy do jeziora Pivsko, gdzie oczywiście nie omieszkaliśmy się zatrzymać by zrobić zdjęcia. Ciemne, turkusowe wody wspaniale oddawały głębię kanionu otoczonego wysokimi zboczami porośniętymi karłowatymi sosnami.

Następnie odbiliśmy w drogę do Žabljak i zaczęliśmy się wspinać. Ależ tak droga jest nieziemska. Zaczyna się ostrymi zakrętami, przez ciemne tunele wydrążone w nagiej skale. Droga jest wąska, nawierzchnia niezbyt dobra, ale widoki wszystko wynagradzają. Wspięliśmy się dość wysoko i mieliśmy cudowny widok na jezioro Pivsko. Warto sobie chociażby wjechać na ten punk widokowy. Dalej droga prowadziła nas krętą linią przez pewne wypłaszczenie, gdzie wokoło tylko łąki i gdzieniegdzie pagórki skałkowate. Jako że nawierzchnia drogi nie była w najlepszym stanie, żółwim tempem dojechaliśmy do Trsa. Tam zatrzymaliśmy się w gospodzie na śniadanko. Mieliśmy okazję skosztować domowej roboty sok malinowy, który jak dla mnie był najpyszniejszy ze wszystkich jakie zakosztowałam kiedykolwiek. Spożyliśmy śniadanie w cudownej scenerii, wokół przyjaznych ludzi. Od razu zrobiło nam się lepiej na duszy.

Zapierający dech w piersiach Park Narodowy Durmitor, CzarnogóraPóźniej nawierzchnia się poprawiła i mimo że droga była dość wąska to jechało się znacznie lepiej a ruch był znikomy. Trasa prowadziła wypłaszczeniem przez łąki, gdzie widać było pracujących ludzi. Większość do pracy używała tylko rąk i nielicznych narzędzi, a maszyn to tam próżno szukać było. Piękny widok który nadal mam przed oczyma.  Wiejska sielanka w ciepłych promieniach słońca to sama radość. Niebawem wjechaliśmy na teren Nacionalni Park Durmitor. Teren zrobił się bardziej górzysty, zaczęliśmy się wspinać i podziwiać cudowne krajobrazy i radować niczym niezmąconą ciszą i ogólnym spokojem.

Tuż za przełęczą, gdzie wspięliśmy się na  1884m natrafiliśmy na mały restoran, czyli drewniany domek na sielankowej polance. Oczywiście nie omieszkaliśmy się tam zatrzymać na soczek i pyszne lokalne ciastka domowej roboty. Totalny relaks, aż chce się zostać w takim miejscu and dłużej.

Zaczęliśmy zjeżdżać z gór i wkrótce wbiliśmy się na jedną z głównych dróg, która prowadziła do Žabljak i dalej do kanionu rzeki Tara. Nie zatrzymywaliśmy się tam na długo ,przeszliśmy się tylko po moście nad kanionem podziwiając jego ogrom i piękno. Dalej jechaliśmy wzdłuż kanionu podziwiając widoki. Szkoda tylko że nie było się gdzie zatrzymać aby zrobić zdjęcia – mało zatoczek. Wkrótce odbiliśmy na Podgorica jadąc wzdłuż kolejnego pięknego kanionu rzeki Morača. Znajdowaliśmy się już bliżej wybrzeża i znów słońce i niesamowicie nagrzane powietrze dawały się we znaki. Czasem nie był wręcz czym oddychać. Nawet jazda nie dawała żadnej ulgi, powietrze było tak nagrzane, że aż paliło i wygodniej jechało się w kurtce zapiętej po szyję i zamkniętym kasku.

Niezwykły widok na Zatokę Kotorską, CzarnogóraTuż przed Podgoricą zatrzymaliśmy się na obiad, bardzo dobry zresztą. Zanosiło się na burzę, słońce schowało się za grubymi chmurami, ale nie chciało padać i atmosfera duchoty zrobiła się wręcz nie do wytrzymania. Na szczęście w miarę sprawnie udało nam się przebić się przez stolicę, która sprawiała przygnębiające wrażenie. Czym prędzej oddaliliśmy się od niej obierając kierunek na Kotor. Wbiliśmy się na najbardziej zakręconą drogę. Najpierw wspinaliśmy się wśród skał, porośniętych iglastymi krzakami coraz wyżej i wyżej. Potem zjechaliśmy na chwilkę na wypłaszczenie, skąd znów się wspięliśmy aby z góry podziwiać przepiękny widok na zatokę Kotorską. Szkoda tylko że wszystko było ukryte za mgiełką (od upałów) i zdjęcia w ogóle nie oddadzą tego widoku. Zatrzymaliśmy się jeszcze zjeżdżając z przełęczy, gdyż mieliśmy okazję podziwiać zachód słońca nad zatoką. Ten widok i przeżycie na zawsze pozostaną nam w pamięci. Droga nad zatokę kotorską ma 25 serpentyn i warto ją pokonać dla samego doświadczenia jazdy jak i dla pięknych widoków jakie ta trasa oferuje.

Dojechaliśmy do drogi nr 2 na Budva z nadzieją szybkiego odnalezienia kempingu, gdyż zrobiła się już 8 godzina. Niestety próżne nasze nadzieje. Policja zamknęła dojazd główną drogą do miasta. Jechaliśmy więc, a w zasadzie wlekliśmy się w ogromnym korku, kierując się jakimś objazdem przez góry. Wylądowaliśmy w centrum zatłoczonego miasta. Chcieliśmy tu zatrzymać się jako że mapa wskazywała, że jest kemping. Przez słabe oznaczenia, duży ruch, ludzi wchodzących pod koła,  auta wszędzie, totalny chaos i to że ciemno już się zrobiło, niestety nie zdołaliśmy odnaleźć kempingu. Jechaliśmy więc wolno dalej główną drogą wyjazdową z miasta. W pewnym momencie Marcin zatrzymał się w zatoczce bo już zmęczony był, a tu przed nami wyrosła tablica: Camp 200m. Jakaż była nasza radość, czym prędzej tam zjechaliśmy. Sam kemping pozostawiał wiele do życzenia. Pod nazwą prysznice, kryły się 4 rury wystające ze ściany na tyłach budynku z toaletami, bez żadnej osłonki, a woda prawie nie leciała. W toaletach żadne drzwi się nie zamykały i co drugiej żarówki było brak. Wiele nie narzekaliśmy, bo byliśmy zbyt zmęczeni, już nawet wielkie tłumy na tym kempingu nam nie przeszkadzały. Zasnęliśmy jak dzieci mimo że na dworze było nadal bardzo duszno a świerszczuchy nieprzerwanie koncertowały.

CZARNOGÓRA:

– kraj bardzo górzysty z drogami głównymi prowadzącymi wzdłuż kanionów i przez ciemne tunele

– przydrożne stragany z domowej roboty serem, miodem, winem i przetworami owocowymi

– uwaga na szalonych kierowców

– całkiem tanio w głębi kraju

DZIEŃ 9. GRANICE, GRANICE…


Sveti Stefan, Czarnogóra –> Skopje, Macedonia (401 km)

Czym prędzej zwinęliśmy się z  tego nieprzyjemnego kempingu. Od rana słońce już prażyło, a nas czekało jeszcze parę kilometrów jazdy wybrzeżem. Jechało się ciężko, gdyż  i ruch duży i upał duży. Po drodze zatrzymaliśmy się w lokalnej piekarni na śniadanie, po którym ciężko nam się było ruszyć.

Dojechaliśmy do granicy z Albanią i tam przywitała nas kolejka. No to fajnie, myślimy, nie wiadomo ile czekania w palącym słońcu, nie było się gdzie w cieniu schować a kolejka posuwała się żółwim tempem. Na dodatek albańskie dzieci chodziły od auta do auta i żebrały. Zapowiadał się niemiły poranek. Na szczęście jakiś przechodzący chłopak powiedział, że motory nie czekają, że z motorem trzeba jechać na początek kolejki. Najpierw nieśmiało ruszyliśmy, ale szybko strażnicy nam wskazali gdzie mamy podjechać. Odprawiliśmy się przez przejście dla pieszych. Nie pytali nas na granicy o Zieloną Kartę. Myśleliśmy że jeszcze jedna granica będzie a tu jedziemy i jedziemy i nic. I tak zostało – jechaliśmy bez Zielonej Karty.

Na jednej z albańskich drógPierwsze wrażenia z Albanii bardzo nieprzyjemne, żebrzący ludzie pod granicą, wokoło pełno śmieci. Ogólne odczucie, że wszyscy gapią się na nas i trąbią. Marcin żałował że w ogóle wjechaliśmy do tej Albanii i chciał czym prędzej uciekać stamtąd. Jakby jeszcze tego mało było to źle skręciliśmy i niepotrzebnie wjechaliśmy do miasta Shkodër . A tam – chaos niezmierny! Kierowcy jadący jak chcą, wszędobylskie motorynki, rowery, a każdy uważający że ma pierwszeństwo. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy.

Na szczęście szybko odnaleźliśmy właściwą drogę i skierowaliśmy się na Puka. Na drodze zrobiło się spokojniej, za to droga zrobiła się gorsza. Jechaliśmy na początku przez jakieś miasteczka, gdzie widać było biedę, brud i śmieci dokoła, i inne takie nieprzyjemne widoki. Wkrótce jednak opuściliśmy miasta i miasteczka i wjechaliśmy w góry a w zasadzie pagóry. Droga prowadziła po zboczach, gdzie spaloną słońcem brązowo-pomarańczową ziemię pokrywała niska roślinność, krzaki i karłowate krzewy. Nie było nic co dało by jakiś skrawek cienia, a słońce paliło niemiłosiernie gdyż było już koło południa, więc najgorszy czas na jazdę. Ogólnie nie jechało się zbyt dobrze.

Droga wiła się zboczami i mimo iż w prostej linii odległość do granicy nie było duża to po tych winklach zrobiło się ponad 130km. Nawierzchnia drogi była asfaltowa, połatana, z dziurami, ale jechaliśmy do przodu co najważniejsze. W pewnym momencie jednak myśleliśmy że utkniemy tam na zawsze. Nawierzchnia strasznie się pogorszyła, dziura na dziurze i niesamowite wyboje, w ogóle nie dało się jechać. Zatrzymaliśmy się załamani, zastanawiając się czy w ogóle w dobrą drogę wjechaliśmy i że jak tak dalej będzie to nie wyjedziemy stamtąd.  Ruszyliśmy powoli dalej i ku naszej uciesze szutrówka zamieniła się ponownie w asfaltową drogę, marnej jakości ale można to było nazwać chociaż drogą.

AlbaniaPrzejeżdżaliśmy przez miejscowości, gdzie gdyby nie pranie wywieszone do suszenia, nie pomyślelibyśmy że ktoś w ogóle żyje w takich ruderach. Ale niewiele było miejscowości na naszej drodze. Jechaliśmy i jechaliśmy, krajobraz był bardzo monotonny, tylko pagóry i pagóry. Później nawierzchnia się poprawiła na tyle, że nasza prędkość wzrosła, ale niestety nie za bardzo gdyż musieliśmy uważać na kamienie, kamyki piętrzące się na poboczach i na drodze, które znacznie utrudniały jazdę. Mimo tych niedogodności udało nam się dojechać do Kukës. Tam wbiliśmy się na drogę szybkiego ruchu, którą pognaliśmy do granicy z Kosowem. Przeprawa poszła dość sprawnie, jako, że ubezpieczenie wykupiliśmy tuż przed przejściem granicznym, w budce przy drodze.

Przez Kosowo w zasadzie tylko przejechaliśmy nie robiąc większych postojów. Chcieliśmy się co prawda zatrzymać na obiad, ale jak zatrzymaliśmy się w restauracji to powiedzieli, że mogą nam tylko napoje zaproponować, więc pojechaliśmy dalej. W Ferizaj spotkała nas miła niespodzianka. Miły pan motocyklista, widząc nas z rozłożoną mapą na poboczu, zatrzymał się i zapytał czy nam nie pomóc. Po krótkiej pogawędce podążyliśmy za nim, a on przeprowadził nas szybko boczną drogą i wyprowadził na właściwą drogę ku granicy z Macedonią.

Po drodze stwierdziliśmy że skoro nie udało nam się zjeść obiadu w Kosowie, to może zatrzymamy się tam chociaż na noc. Do tamtej pory mijaliśmy wiele moteli, ale jak tylko podjęliśmy decyzję że zatrzymujemy się w następnym motelu to na próżno było go szukać przez następne kilkanaście kilometrów. I takim to sposobem dojechaliśmy do granicy. Po krótkich naradach postanowiliśmy jednak przekroczyć granicę i spać w Macedonii jako że tam czuliśmy się bezpieczniej. Było już dość późno, koło 8 godziny, a musieliśmy czekać najpierw na granicy Kosowa, a potem jeszcze Macedonii, gdzie dodatkowo musieliśmy wykupić zieloną kartę (50€ na 15 dni!). Zaczęło się już ściemniać, gdy natrafiliśmy na znak kempingu. Niestety samego kempingu nie znaleźliśmy. Jechaliśmy więc dalej w kierunku Skopje. Po drodze natrafiliśmy na hotel, gdzie szybko się zabukowaliśmy. Jako że mieliśmy dostęp do wygód, doprowadziliśmy się trochę do porządku, po ponad tygodniowym pobycie „w buszu”. Wieczorkiem radowaliśmy się przy włączonej klimatyzacji. Ach…człowiek szybko przyzwyczaja się do wygód…

Ten dzień potwierdził nasz pech wyprawowy, który dał o sobie znać na wyprawie w Europie Zachodniej, a mianowicie jak czegoś szukamy, to nie możemy znaleźć a jak nie szukamy to pełno tego!

ALBANIA:

– to kraj kontrastów; w dużych miastach można było spotkać nowoczesne, zadbane budynki i hotele, które otoczone byly stertami śmieci Na drogach spotkać można drogie auta, a pomiędzy nimi stare motorynki, które ledwo jeździły

– drogi kiepskiej jakości, zwłaszcza te lokalne

KOSOWO:

– wiele niewykończonych budynków, pozostawionych samych sobie, z których inni ludzie porobili składy opon czy siano

– w wielu miejscach spotkać można składowiska starych aut

DZIEŃ 10. KRAINA JEZIOR


Skopje, Macedonia –> Kastoria, Grecja (447 km)

Obudziliśmy się bardzo wcześnie, już przed 6.00, chyba dlatego, że nasze organizmy były zdezorientowane po tylu dniach spania na kempingach. Zjedliśmy śniadanie w hotelu i ruszyliśmy w drogę. Na początek szło dość sprawnie, gdyż ze Skopje do Gostivar pomknęliśmy autostradą imienia Matki Teresy. Trzeba powiedzieć, że macedońska autostrada to przeżycie samo w sobie. Nawierzchnia jest kiepskiej jakości, do tego stojący na poboczach autostopowicze lub ludzie gapiący się na przejeżdżające auta, dziadek z laseczką, przekraczający autostradę….o co tam chodzi?

Wieża obserwacyjna, tama i Jezioro Mavrovo, MacedoniaNastępnie odbiliśmy na zachód i skierowaliśmy się drogą 409 na Debar. Wkroczyliśmy na teren Nacionalen Park Mavrovo z pięknym jeziorem Mavrovsko. Droga wiła się pięknym kanionem wzdłuż rzeki prowadzącej do jeziora. Bardzo przyjemnie się jechało, gdyż jechaliśmy w cieniu drzew.

Tuż na rogatkach miasta Debar zatrzymaliśmy się z zamiarem chwilowego postoju pod drzewkiem. Aż tu nagle nadjecha1)ł policyjny samochód z którego wysiadł policjant w ciemnych okularach a za nim młode policjanteczki. My zastanawialiśmy się, czy będą jakieś problemy, czy kontrola czy coś innego, a policjant nieśmiało łamanym angielskim zapytał się czy wszystko w porządku i zaraz wytłumaczył że zajęliśmy ich miejscówkę, z której pilnują porządku na drodze. Policjant wczuł się w rolę i powiedział nam jak mamy dalej jechać. Podziękowaliśmy więc pięknie i ruszyliśmy dalej.

Jechaliśmy wzdłuż jeziora Debarsko Ezero o wodach ciemno turkusowych położone wśród wzgórz o pomarańczowej ziemi, porośniętych soczyście zieloną roślinnością. Przyjemnie się jechało. Przejechaliśmy przez Struga i Ohrid i kierowaliśmy się drogą wzdłuż kolejnego jeziora Ohridsko Ezero. Wschodni brzeg tego jeziora to istna riwiera, same kąpieliska, hotele, pensjonaty. Standard dużo niższy niż chorwacki, ale ludzi było pełno. Woda w jeziorze była czysta i ciepła.

Wkrótce wjechaliśmy na teren Nacionalen Park Galičica i zaczęliśmy się wspinać sperpentynkami na wysokość 1568m. Po drodze zaczęło kropić, tak ni stąd ni z owąd. Nie zdążyliśmy się nawet zdziwić, a tu zaczęło ostro padać. Tym razem mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy akurat na miejsce piknikowe, gdzie zatrzymaliśmy się przy przeczekać ewentualną burzą pod daszkiem. Padało dość mocno i nawet zagrzmiało parę razy, ale na szczęście szybko przeszło i wkrótce powróciło słońce. Park Galicica warto zobaczyć. Można stamtąd podziwiać piękne widoki na jezioro Ohrydzkie z góry, które to wyglądało raczej jak zatoka morza a nie jezioro. Piękne widoki i piękne góry, szkoda tylko że droga nie była taka piękna. Zjazd z góry był po prostu męczarnią. Zjeżdżając mieliśmy już na widoku jezioro Prespansko Ezero, do którego wkrótce dojechaliśmy

Park Narodowy Galicica z jeziorem Ohrid w tle, MacedoniaJako że droga nieznacznie się poprawiła to pognaliśmy na Bitola i dalej w kierunku granicy z Grecją. Przeprawiliśmy się bez problemów i kolejek jako że ogólny spokój na granicy panował. Ruszyliśmy zatem na podbój Grecji. Zatrzymaliśmy się w mieście Florina, aby coś przekąsić. Dostaliśmy solidne porcje grilowanego mięsa, którego ja byłam w stanie zjeść tylko połowę, a zapłaciliśmy tylko 19€ za 2 osoby! Tak to można się stołować :)

Następny etapem było poszukiwanie kempingu. Niestety wjechaliśmy w teren bardzo rolniczy i kempingów na próżno było szukać. Jechaliśmy więc dalej i dalej. Na zakończenie dnia trafiliśmy na przepiękny kawałek drogi z Aminteo do Kastoria Droga była szeroka, gładka, kręta, dobrze wyprofilowana można by rzec dopasowana do podróży motocyklem. Sama przyjemność. Tuż przed Kastorią wypatrzyliśmy hotel, i stwierdziliśmy że nie ma co szukać kempingu i zostaliśmy. Dogadaliśmy się z panem na migi. Pan lekko już podchmielony zapraszał nas na imprezę, która odbywała się przy basenie hotelowym. Grzecznie podziękowaliśmy i udaliśmy się do klimatyzowanego pokoju oporządzić się po kolejnym długim dniu jazdy.

MACEDONIA:

– kwieciste pobocza

– koszmarne drogi, stwierdziliśmy że nawet Albania miała lepsze drogi jak Macedonia. Jednakże później okazało się że wcale nie były takie złe.

– piękne parki i jeziora, góry na zachodzie kraju, bardzo mało turystów – ten kraj zdecydowanie posiada walory turystyczne

– mnóstwo meczetów, których wieżyczki wyróżniają się z krajobrazu

– małe kapliczki na poboczach dróg

– dużo os i dużych owadów pałętających się wokół twarzy

– slumsy na obrzeżach miast Struga i Bitola

– śmieci na poboczach

GRECJA:

– zdecydowanie lepszej jakości drogi

– trzeba było  nam oczy przyzwyczaić do greckich liter. Co prawda nazwy większych  miejscowości na głównych trasach są pisane zarówno po grecku jak i normalnie, ale już te mniejsze miejscowości na bocznych trasach to już niekoniecznie

– ogólny chaos, jakiś nieporządek i zaniedbanie

DZIEŃ 11. I NASTAŁ DZIEŃ KĄPIELI


Kastoria, Grecja –> Platamonas, Grecja (515 km)

Pospaliśmy sobie do 7.20, po czym sprawnie się spakowaliśmy  i udaliśmy się na śniadanie przy basenie. Pan się uwijał przy nas jako że byliśmy jedynymi gośćmi o tej porze na śniadaniu. Dostaliśmy pyszny soczek że świeżych pomarańczy, świeżą bułę z serem i szynką  na ciepło oraz ciepły rogalik z czekoladą. Było to bardzo pyszne i syte śniadanko. Pan był jeszcze na tyle miły że zaopatrzył nas w 2 litry wody na podróż, bo było gorąco jak stwierdził. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy w drogę.

Kandylakia, przydrożna kapliczka - jedna z wielu w GrecjiNajpierw pobłądziliśmy trochę na autostradzie jeżdżąc w tą i z powrotem szukając odpowiedniego zjazdu. Jak się później potwierdziło Grecy są  niekonsekwentni i chaotyczni w oznaczaniu zjazdów. Czasem zjazd wyznacza się nazwą pierwszej miejscowości przy zjedzie (niezależnie czy mała czy duża), a czasem nazwą dużej miejscowości w danym kierunku. Na ten przykład, znak prowadzi do autostrady na Tesaloniki, a tuż przed autostradą jest rozjazd w lewo na Katerini, a w prawo na Volos i ani słowa gdzie na te Tesaloniki. Nie wiadomo było jak się kierować, czy na duże miejscowości czy jednak na mniejsze. To taka tylko dygresja.

W końcu znaleźliśmy właściwą drogę i kierowaliśmy się na Ioannina przez pagórowate tereny zachodniej Grecji. Droga początkowo wiła się i kręciła a nawierzchnia była raz lepsza raz gorsza. Trzeba więc było cały czas uważać, nie można było swobodnie się rozbujać. Ale co nas zdziwiło to znikomy ruch, tak zarówno na autostradzie jak i na tej drodze którą podążaliśmy (nr 20). Tak jechaliśmy i jechaliśmy, po drodze żadnej większej miejscowości nie mijaliśmy a tu kontrolka paliwa się zapaliła. Jechaliśmy z nadzieją, że w Konitsa dotankujemy. I tak się na szczęście stało. Upał był już niemiłosierny, ale pognaliśmy dalej. Po drodze zatrzymaliśmy się kupić 4kg arbuza, którego połowę wpałaszowaliśmy zatrzymując się gdzieś po drodze. Taki pyszny był i taki soczysty…mniamm….

Krajobraz był bardzo monotonny, wzgórza pokryte spaloną słońcem trawiastą roślinnością i niskimi krzewami i drzewami, które czasem przechodziły w las. Spalona słońcem ziemia i wszechobecne świerszczuchy potęgowały wrażenie upału. Powietrze było niesamowicie nagrzane.

Dalej wbiliśmy się na autostradę, która była ciągiem tuneli i mostów. Ciężko się jechało, gdyż wyjeżdżając z ciemnego tunelu oczy wystawione były na mocne słońce, ale nie miały czasu się przystosować gdyż zaraz był kolejny tunel.

Meteory, GrecjaZjechaliśmy na drogę w kierunku Trikala, śmigaliśmy sobie, zatrzymując się tylko przy kapliczce przydrożnej aby  spałaszować drugą część arbuza. Dojechaliśmy do Kalbaka i tam podziwialiśmy skały Meteora. Super widoki na unikatowe formacje skalne, które wyróżniają się na tle krajobrazu greckiego. Po zrobieniu kilku fotek ruszyliśmy w dalszą drogę ku wybrzeżu. Gdy tylko tam dotarliśmy zjechaliśmy do Platamonas, gdzie w poszukiwaniu kempingu musieliśmy przebijać się przez tłumy ludzi w mieście. Pierwszy kemping na który zjechaliśmy okazał się być zapełniony. I dobrze się stało, bo podjechaliśmy dalej kawałeczek i trafiliśmy na spokojny ,mały kemping u sympatycznej pani, gdzie oprócz nas był tylko jeszcze jeden namiot i kilku ludzi w domkach. Przede wszystkim panował tam spokój, który bardziej nam odpowiadał od zatłoczonego kempingu. Jako że była jeszcze wczesna godzina, szybko rozstawiliśmy namiot, wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i udaliśmy się na pobliską plażę. Lepiej trafić nie mogliśmy. Nie dość że kemping spokojny, to plaża również. Ludzi bardzo mało i przyjazna atmosfera. I nareszcie popluskaliśmy się w ciepłych wodach morza „południowego”. Woda czyściutka, przyjemnie orzeźwiająca, po prostu cudowna! Po kąpieli i krótkim spacerku wzdłuż plaży, zatrzymaliśmy się w tawernie tuż na plaży, gdzie zjedliśmy owoce morza jako lekką kolację. Robiło się już ciemnawo, ale atmosfera była super. Tak oto zrelaksowaliśmy się w spokoju i ciszy na greckim wybrzeżu. I kto by pomyślał że w miejscu gdzie spodziewaliśmy się tłumu turystów, było tak cicho i przyjemnie. I takim oto miłym akcentem zakończyliśmy ten dzień.

GRECJA:

– kapliczki małe, cerkiewki przy drodze, mnóstwo tego było

– drogi mieszanej jakości, ale zdecydowanie lepsze od macedońskich

– niekonsekwencja w oznaczaniu kierunków dróg

– ogólne wrażenie negatywne, dużo zaniedbania, nieporządku, również śmieci przy drogach, sporo nieużytków oraz porzuconych, nieczynnych już zakładów

– drogi raz pobudowane zostawione sobie, a że mało ludzi nimi jeździ to brzegi dróg zarastają chwastami, krzaki i bluszcz wdzierają się na drogi

DZIEŃ 12. JAZDA NOCĄ


Platamonas, Grecja –> Pavel Banya, Bułgaria (620 km)

Duszna to noc była, aż wstawałam tropik zdejmować z namiotu. Do tego spory hałas był od ulicy przez co niezbyt dobrze się nam spało. Jakby tego było mało to rano odkryłam, że postawiliśmy namiot na trasie przelotowej mrówek i moja strona namiotu była aż czarna od tych stworzonek. Zatem miałam trochę rannej gimnastyki, ale w sumie tylko jedną mrówkę zabrałam ze sobą w trasę :)

Jezioro Kerkini, GrecjaZ rana mieliśmy etap dojazdowy. Wskoczyliśmy na autostradę, najpierw A1, potem A2 kierując się na Serres. Jechaliśmy trasą wokół jeziora Kerkini, a potem prosto do granicy z Bułgarią i z pewnym niesmakiem opuściliśmy zaniedbaną Grecję. Na granicy postaliśmy w kolejce chwilkę, dobrze że nie musieliśmy stać razem z TIR-ami, bo zeszło by nam trochę.

Bułgaria nas przywitała wzmożonym ruchem na drodze, od czego Grecja dała nam odwyknąć. Jechaliśmy początkowo główną trasą na Sofię, co było całkiem męczące ze względu właśnie na ruch na drodze. Wkrótce jednak zjechaliśmy z trasy i wbiliśmy się w góry. Zrobiło się znacząco chłodniej, ruch był mniejszy, droga całkiem dobra więc i przyjemnie się jechało. Mogliśmy podziwiać wiejskie życie Bułgarów pracujących przy sianokosach, które w większości jeszcze robiono ręcznie. Babuszki w chustach i fartuchach, panowie w koszulach roboczych – taki typowo starowiejski, sielankowy obrazek.

Na trasie zjedliśmy też lekki posiłek w przydrożnym barze. Oczy ożywiły się trochę tą soczystą zielenią dookoła. Mijaliśmy też wiele przydrożnych straganów, na których babuszki sprzedawały wyroby domowej roboty. Pojechaliśmy dalej drogą prowadzącą kanionem wzdłuż rzeki. Niby trasa była oznaczona jako sceniczna, ale jechało się fatalnie ze względu na dziury i wyboje na drodze. Kiedy już wjechaliśmy na główniejszą trasę to zdecydowaliśmy się zmienić trochę początkowy plan przejazdu przez Bułgarię i pominąć jej część.

Ciesząc się chwiląZrobiło się już całkiem późno, po 18.00, ale jako że nie znaleźliśmy kempingu tam gdzie miał być według mapy, postanowiliśmy zaryzykować i jechać dalej. Wbiliśmy się na autostradę, wcześniej jednak nadrabiając kilkanaście kilometrów dojazdu do niej. Z autostrady zjechaliśmy o jeden zjazd za daleko, ale postanowiliśmy kontynuować jazdę tą drogą. Już się zmierzchało kiedy my przejeżdżaliśmy przez wioski i kilka miasteczek obserwując życie Bułgarów, którzy jak się okazało, lubią wieczorkiem przesiadywać przed domami, wręcz na chodnikach, obserwując ruch uliczny, grając w karty czy doglądając swoich straganów z wyrobami na sprzedaż. Domy i miasteczka wyglądały na biedne i rozpadające się, ale w przeciwieństwie do albańskich miały w sobie jakiś taki pozytywny wymiar, wyglądały wręcz na przyjazne. Te w Albanii były przygnębiające. Bułgarzy na pierwszy rzut oka wydają się przyjaźni, żyją biednie ale zadowoleni są z tego co mają.

Tymczasem opuściliśmy miasteczka i zaczęliśmy wjeżdżać w góry. Zrobiło się już całkiem ciemno i prędkość nasza spadła do żółwiego tempa, ze względu na niesamowicie podziurawioną i wyboistą drogę oraz na fakt że droga była kręta i nie wiadomo było co czai się za każdym zakrętem i czy jakiś zwierz nie wyjdzie na drogę. Tak skoncentrowani poruszaliśmy się powoli, ale zawsze do przodu.  Zrobiło się też chłodno. Sierpowaty księżyc oświetlał nam drogę. Wokół ciemne krzaki i lasy a w nich buszujące robaczki świętojańskie.

W końcu udało nam się dojechać do miasteczka Pavel Banya, które okazało się być dużo większe niż przypuszczaliśmy. Na dodatek zaraz na wjeździe wypatrzyliśmy znak „pokoje/rooms/zimmer”. Niestety nie mieli już wolnych pokoi, więc wjechaliśmy w głąb miasta. Ja wypatrzyłam gdzieś znak na hotel, więc udaliśmy się w tamtym kierunku, po drodze mijając sporo znaków na prywatne kwatery. Postanowiliśmy spróbować szczęścia w jednej z nich. Próbując dogadać się na migi, okazało się że nie mieli nic na tę noc. Zaszliśmy więc do jednego z hoteli. Tam niestety też było pełno, ale miły pan, po angielsku, ładnie nam wytłumaczył jak dojechać do hotelu Varna. Tam też zajechaliśmy. Udało nam się dostać jeden z dwóch ostatnich pokoi. Czym prędzej się więc ulokowaliśmy i zasnęliśmy w mgnieniu oka.

BUŁGARIA:

– krajobraz bardziej ożywiony przez lasy oraz soczystą zieleń pól i łąk

– drogi główne dobrej jakości, te mniejsze różnie bywało, ale widać było że gdzieniegdzie robiono remonty

– babuszki w fartuchach i chustkach na głowach sprzedające na przydrożnych straganach wyroby własnej roboty: przetwory z owoców, kompoty, soki, miód, grzyby, itp.

– bilbordy przy drogach, nawet tych scenicznych zdecydowanie psuły krajobraz

– wozy powożone końmi jako środek transportu ludzi i rzeczy

DZIEŃ 13. MIASTO SKALNE


Pavel Banya, Bułgaria –> Belogradchik, Bułgaria (446 km)

Pola słonecznikowe, BułgariaPo smacznym hotelowym śniadanku i kawie wyruszyliśmy w drogę. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Na początek trochę się pomęczyliśmy bo wbiliśmy się w drugorzędną drogę, która była bardzo wyboista, tak bardzo że czym prędzej skręciliśmy i dobiliśmy się do drogi głównej. Kierowaliśmy się na przełęcz Shipka. Tam już śmigało się aż miło gdyż droga była gładka . Radowaliśmy się przyjemnym chłodem, który dał się odczuć jako, że jechaliśmy w górę i na dodatek wokoło były lasy. Nie zatrzymywaliśmy się na przełęczy, tylko pomknęliśmy dalej na Veliko Tarnowo i dalej w kierunku Sofia. Był to raczej dojazdowy odcinek, jako że krajobraz pozostawał niezmienny i jechaliśmy cały czas na zachód po rozległym wypłaszczeniu, mając góry po lewej i po prawej. Wokół tereny rolnicze, i mnóstwo pól słonecznikowych.

Dojechaliśmy do Vartsa i tam zaczęły się wertepy. O ile główne drogi międzymiastowe prezentowały się całkiem przyzwoicie, to w mieście zamieniały się w mieszaninę dziur, kolein, pęknięć, wybojów i czego tam jeszcze nie było. Jechało się okropnie. Samo miasto dopełniało ten przygnębiający obrazek widokiem rozpadających się budynków, starych i obdrapanych zakładów. Uciekaliśmy stamtąd czym prędzej kierując się na Montano i dalej na Belogradchik.

Twierdza Kaleto, Belogradchik, BułgariaZrobiła się już godzina 17.00 gdy dojechaliśmy do Kaleto Fortress, czyli miasta skalnego. Już dojeżdżając mogliśmy podziwiać formacje skalne. Weszliśmy do twierdzy, a raczej ruin dawnej twierdzy usytuowanej na wzgórzu, skąd mogliśmy podziwiać widoki na otaczające okolicę formacje skalne. Przepiękna panorama. Wokół prowadzą również szlaki turystyczne, ale że są one dość długie (14 km i 8 km) to nie podejmowaliśmy próby ich przejścia o tak późnej już godzinie.

Potem w mieście szukaliśmy czegoś do jedzenia, trochę się przy tym namęczyliśmy. Ostatecznie, w jakiejś bocznej uliczce, trafiliśmy na hostel/ family hotel & restaurant, gdzie początkowo chcieliśmy tylko coś zjeść, ale jako że jeżdżąc wcześniej po mieście nie widzieliśmy znaków na kemping, to postanowiliśmy zostać na noc w tymże hoteliku. Właściciele byli bardzo sympatyczni, nawet zaoferowali nam garaż do przechowania motoru. I czego chcieć więcej… chyba tylko klimatyzacji w pokoju, której nam brakowało;). Tego dnia mieliśmy troszkę więcej czasu wieczorkiem na spokojne oporządzenie się, wypoczynek i planowanie dnia kolejnego.

BUŁGARIA:

– opuszczone, w połowie wybudowane i pozostawione na pastwę losu, lub pozamykane budynki, które miały być lub były hotelami i restauracjami tworzyły taki charakterystyczny klimat; trochę smutny to był widok, ale z drugiej strony są to takie żywe pomniki, które kiedyś miały być symbolem „świetności” państw socjalistycznych a teraz są symbolem przemian polityczno-gospodarczych

– mnóstwo słonecznikowych pól

– nie ma obowiązku nabycia viniety dla motocyklów

– mniejsze wioseczki zamieszkują przede wszystkim ludzie starsi

– narodowy sport – wysiadywanie przed domami i obserwowanie przejeżdżających pojazdów

DZIEŃ 14. KRÓTKA PRZYGODA Z SERBIĄ


Belogradchik, Bułgaria –> Bumbestii-Jiu, Rumunia (471 km)

Rano niestety śniadanka nie było, więc zaraz po spakowaniu ruszyliśmy w drogę. Jeszcze w mieście zatankowaliśmy do pełna i kupiliśmy coś do jedzenia. Ruszyliśmy w kierunku granicy mając nadzieję, że jakoś dojedziemy, gdyż miała to być takie mniejsze przejście graniczne, przy drugorzędnej drodze.

Droga początkowo była dość dobrej jakości, ale jak odbiliśmy na Salash to zaczęły się wyboje. Tuż za miastem droga zamieniła się w szutrową, będącą nadal w budowie. Przejechaliśmy jeszcze kawałek, a tu nagle musieliśmy się zatrzymać… droga się skończyła – żadnego przejazdu, ani tym bardziej przejścia nie było. Jak się okazało przejście dopiero w budowie. No to fajnie myślimy sobie, tutaj się nie przeprawimy. Musieliśmy zatem wrócić jakieś 10-15 km do głównego rozjazdu, oczywiście znowu przez wyboje. Straciliśmy trochę czasu na tym, ale w końcu obraliśmy właściwy kierunek na przejście graniczne w Vrška Cuka. Jako że droga nie była najlepszej jakości te 40 km do granicy trochę nam zajęło.

Dojechaliśmy do granicy, a tam kolejna niespodzianka. Pustka…cisza jak makiem zasiał. I to nie tylko że nie było aut w kolejce, jak to zazwyczaj bywa, ale również strażników nie było, tylko opuszczony szlaban. Czekaliśmy zatem dobrych kilkanaście minut. W końcu ktoś się pojawił i bez dokładnego obejrzenia paszportów puścił nas dalej. Podobnież było na granicy serbskiej – szybkie podstemplowanie i już byliśmy w Serbii.

"Wspaniała" serbska drogaZaczęło się całkiem dobrze., ale już po paru kilometrach droga zaczęła przypominać jakiś patchwork, z łatą na łacie, wybojem na wyboju. Prędkość jazdy no i komfort jazdy dramatycznie spadła. A trzeba dodać, że jechaliśmy główną drogą krajową, a nie jakąś tam drugorzędną! Marcin wyklinał każdy metr tej drogi. Na dodatek na postojach atakowały nas stada muszek – nie można było ustać na chwilę. Humory nam się zupełnie popsuły, gdyż wiedzieliśmy że w perspektywie mieliśmy założone kilkadziesiąt kilometrów jazdy taką drogą. Nasze plany zmieniły się jednak, wręcz w biegu. Marcin nieświadomy że miał odbijać w drogę na zachód,  jechał cały czas  na północ. Ja postanowiłam nie wyprowadzać go z błędu. Jechaliśmy zatem prosto w kierunku granicy z Rumunią. Choć jechaliśmy to na wyrost powiedziane, raczej męczyliśmy się do samej granicy. Nawet Dunaj z tej strony nie prezentował się dobrze.

Majestatyczny Dunaj, RumuniaPrzeprawiliśmy się w Đerdap niedaleko Kladovo bez większych problemów. Dalej już z ulgą ruszyliśmy do Orşova wzdłuż Dunaju, który z tej strony prezentował się korzystnej. Droga o niebo lepszej jakości, więc jechało się dużo lepiej. Jako, że byliśmy już głodni zaczęliśmy rozglądać się za restauracją i oczywiście znowu długo nie napotkaliśmy żadnej (taka już nasza karma). Ale za to jak już znaleźliśmy, to dostaliśmy mały bonus w postaci menu w języku polskim. Jedzenie było bardzo dobre no i bardzo tanie. Potwierdziła się również zasada, że gdzie jedzą kierowcy tirów tam dają dobre jedzenie.

Rumunia, oprócz zmiany krajobrazu, przyniosła nam także trochę ochłodzenia w postaci deszczu. Parędziesiąt kilometrów przed Petroşani zaczęło padać i trochę nas zmoczyło. Droga w którą wjechaliśmy (nr 66 na Târgu Jiu) okazała się być jedną wielką robotą drogową, z ruchem wahadłowym, światłami, wybojami i dziurami. Krótko mówiąc jechało się fatalnie, mimo że droga prowadziła ładnym kanionem wzdłuż rzeki. Mieliśmy nadzieję znaleźć kemping, jako że na mapie były zaznaczone aż 3, ale musiały one być nieoznaczone, gdyż nie trafiliśmy na żaden z nich. Jechaliśmy więc dalej. Na szczęście droga się poprawiła mogliśmy więc w pełni skupić się na poszukiwaniu noclegu. Zdecydowaliśmy się przenocować w motelu. Okazał się to dobry wybór, gdyż za 70RON mieliśmy wypasiony pokój z super łazienką. Doprowadziliśmy się do porządku i jeszcze mieliśmy chwilę na relax. Busa stała na bocznym parkingu, pilnowana przez zgraję psów wiec mogliśmy spać spokojnie.

SERBIA:

– fatalne drogi, łata na łacie, dziury, pęknięcia, wyboje i to na głównej drodze krajowej (aż strach pomyśleć co byłoby na drogach podrzędnych!)

RUMUNIA:

– wioseczki i małe miasteczka z charakterystyczną zabudową z niskich domków pobudowanych jeden przy drugim, tworzących tarasy

– tradycyjne domki mają zdobione ornamentami fasady, oraz charakterystyczne, zdobione bramy wejściowe

– ludzie lubią przesiadywać przed domami na pogaduszkach i obserwacji otaczającego świata

– drogi dużo lepszej jakości, wyglądające na świeżo wybudowane

– sporo miejsc piknikowych przy drogach, ale niestety były one strasznie zaśmiecone

– lokalni kierowcy nie robią sobie nic z przepisów drogowych, wymijając gdzie nie wolno, nie dostosowując się do limitów prędkości, ignorując czerwone światła przy robotach drogowych

DZIEŃ 15. TRANSALPINA I TRANSFOGARA


Bumbestii-Jiu, Rumunia –> Corbeni, Rumunia (398 km)

Obudziliśmy się w zasadzie dość późno, jako że nie byliśmy świadomi, że tu jest jeszcze jedna godzina do przodu. Zatem dopiero przed 9 opuściliśmy nasz motel. Busa rano przykryta była sporą warstwą kurzu z pobliskich robót drogowych.

Widoki z Transalpiny (DN67C), RumuniaOd rana jechaliśmy główną drogą. Chcieliśmy jeszcze zjeść śniadanie zanim wbijemy się w góry. Trochę musieliśmy się naszukać, gdyż oni mają mnóstwo café-bar, gdzie podają tylko napoje. W końcu któraś z kelnerek w takim barze poradziła nam gdzie mamy się udać. Zjedliśmy pyszne omlety i z pełnymi brzuszkami (Busa również dostała śniadanko;) gotowi byliśmy na wspinaczkę. Zaczęliśmy wspinać się na Transalpinę. Mimo, że z daleka nie było widać tej wysokości na którą mieliśmy wjechać, to pięliśmy się wciąż w górę i w górę, śmigając po zadziwiająco dobrej drodze. Przyjemnie się ochłodziło i jechało się super. Na punktach widokowych było dużo straganów z drobiazgami i produktami własnego wyrobu.

Na drugim odcinku Transalpiny 67C stan nawierzchni nieco się pogorszył, pojawiły się łaty, odcinki szutrowe. Zatrzymaliśmy się gdzieś przy drodze i nasmarowaliśmy łańcuch. Skusiliśmy się również na malinki od przydrożnego sprzedawcy, ale szybko tego pożałowaliśmy, gdyż były robaczywe i wylądowały z powrotem w lesie. Nadrobiliśmy to chwilkę później zatrzymując się w restauracji na kawę, naleśniki i lody. Okazało się że wybraliśmy dobry moment bo zaczęło grzmieć i wkrótce rozpadało się. Jak przeszedł ten największy deszcz ruszyliśmy dalej i wkrótce wyjechaliśmy spod chmur.

Droga była ładna, ale wyboista. Zamiast dojeżdżać so Sebeş odbiliśmy na Jina, dokąd doprowadziła nas kręta gładka droga, co nas pozytywnie zaskoczyło. Jina to całkiem ładne miasteczko, gdzie akurat odbywał się festiwal folklorystyczny. Tuż przed Poiana Sibiului wyprzedziła nas para motocyklistów. Kawałek dalej zaczekali na nas, zatrzymaliśmy się zatem przy nich i pogadaliśmy trochę. Oni wcześniej zasięgnęli języka u miejscowych i poradzili nam jechać prosto do Miercurea, która to droga miała być lepszej jakości, niż ta którą zamierzaliśmy jechać. Posłuchaliśmy tej cennej rady i pojechaliśmy za nimi. Szybko się okazało, że dobrze zrobiliśmy, gdyż wkrótce byliśmy już na głównej drodze w kierunku Făgăraş. Tuż przed zjazdem na 7C zatankowaliśmy jeszcze i przekąsiliśmy małe co nieco.

Szosa Transfogaraska - Rumuńska trasa turystycznaByła już 6 wieczorem jak wkroczyliśmy na trasę Transfogarską. Prawdę mówiąc spodziewałam się dużo lepszej nawierzchni. Niestety była dość kiepska przez co źle się jechało, mimo tego że sama trasa jest przednia. Droga wije się i wije w kierunku przełęczy odsłaniając coraz to lepsze widoki i na góry i na samą trasę. Zatrzymywaliśmy się kilka razy na poboczu by zrobić zdjęcia. Ruch był duży no i oczywiście motocyklistów również dużo było. Zrobiło się już odczuwalnie chłodno. Tuż przed przełęczą wjechaliśmy w tunel i za chwilę byliśmy po drugiej stronie gór Fogaraskich. Widoki z góry wspaniałe, droga rzucona na zbocza niczym wstążka. Warto przejechać tę trasę tylko trzeba przygotować się na porządne wytrzęsienie na wybojach.

Myśleliśmy że zjazd z przełęczy pójdzie szybciej, ale okazało się zupełnie inaczej. Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża jeziora i kręciła się okalając zatoczki przez kilkadziesiąt kilometrów. Mieliśmy wrażenie że okrążamy jezioro kilka razy, tak długo nam to zeszło. Do tego zrobiło się już późno a droga wielce wyboista, więc ten ostatni odcinek okazał się bardzo męczący.

W końcu dojechaliśmy do Corbeni i tam ulokowaliśmy się w pensjonacie Arizona, gdzie spędziliśmy miły wieczór przy kolacji i dyskusji nad dalszą trasą.

RUMUNIA:

– posiada swój urok i walory turystyczne to jest pewne, ale zajmie to jeszcze pewnie trochę czasu, żeby „zachód” zaczął tu przyjeżdżać. Ogólnie kraj ma wiele do zaoferowania, choć potrzeba jeszcze trochę inwestycji w turystykę, a przede wszystkim w infrastrukturę drogową

– baza kempingowa jak dla nas nie wystarczająca, jeszcze nie spotkaliśmy kempingu o zachodnich standardach. Owszem w górach były picnic/camping sites, ale ludzi tam było pełno i prawie żadnych udogodnień

– baza pensjonatów, motelików, hotelików jest dość dobrze rozbudowana, zwłaszcza na terenach górskich

– jeszcze jest tania (oczywiście z naszego punktu widzenia), pokój 2-osobowy za 70RON to norma, a to przecież zaledwie 8€. W Europie zachodniej za najtańszy kemping płaciliśmy więcej!

– drogi różnorakiej jakości i to odcinkowo na jednej trasie, ciężko było stwierdzić czy główna droga rzeczywiście będzie dobra

DZIEŃ 16. TRANSYLWANIA


Corbeni, Rumunia –> Gilău, Rumunia (463 km)

Obudziło nas zaglądające do okien słoneczko. Wstaliśmy w miarę wcześnie i od razu bez śniadania ruszyliśmy w drogę. Niestety musieliśmy przebić się do drogi głównej, a to oznaczało jazdę drogą „żółtą” czyli podrzędną. Początkowo nie była aż taka zła, ale z każdym kilometrem robiło się gorzej. W końcu stała się już tylko drogą z płyt betonowych pooblepianą gdzieniegdzie asfaltem. Nie dało się jechać. Każdy kilometr był męczarnią, a mieliśmy ich przed sobą jeszcze ze 30! Na dodatek ruch był spory co nas zdziwiło, bo to wszak niedziela była. W miastach pełno ludzi, chyba jakiś dzień targowy trafiliśmy, albo jakieś święto narodowe, ciężko było stwierdzić. W wielkich bólach dojechaliśmy do Câmpalung, gdzie w markecie zakupiliśmy słodkie bułki i jogurty, które to spałaszowalismy na miejscu.

Dalej ruszyliśmy w kierunku Braşov. Droga wiła się w dolinkach i po górkach odsłaniając piękne widoki Transylwanii. Warto sobie tę krainę zwiedzić. Jednakże dla nas przyjemność była jedynie dla oczu, bo ruch był spory i dodatkowo to jak jeżdżą rumuńscy kierowcy odbierało całą przyjemność jazdy. Trzeba było uważać z każdej strony. Kierowcy wyprzedzają na trzeciego, pchają się, zmuszając innych do ostrego hamowania, wjeżdżając wprost na nadjeżdżające z naprzeciwka auta. Do tego nic nie robią sobie z limitów prędkości. Zabierało to pewien komfort jazdy, bo nie czuliśmy się bezpiecznie.

Zamek Bran, RumuniaTuż przed Bran (z domniemanym zamkiem hrabiego Drakuli) ruch tak się zagęścił, że jechaliśmy 5km na godzinę. Trochę czasu nam zajęło, żeby przejechać ten odcinek i trochę nas to zmęczyło również. Ogólnie tego dnia ciężko się jechało. Kilometry ciągnęły się w nieskończoność, pupy wyjątkowo bolały. Oboje męczyliśmy się fizycznie i psychicznie.

Tuż przed Târgu Mureş zjechaliśmy na obiad, podczas którego sobie trochę odpoczęliśmy. Zachciało nam się deseru, wybraliśmy cheese dumplings. Musieliśmy na nie trochę poczekać, ale warto było. Ich smak i wielkość przeszła nasze oczekiwania. Niestety były tak pyszne, że nie mogliśmy się oprzeć i zjedliśmy je wszystkie. Zatem z bolącymi brzuszkami załadowaliśmy się na motór i ruszyliśmy powoli dalej. Wokół zbierały się burzowe chmury, grzmiało i błyskało w oddali, ale jakoś udawało nam się kręcić między chmurami deszczowymi.

Przy najbliższej okazji wjechaliśmy na czynny fragment autostrady i pomknęliśmy dalej. Niestety tym razem nie uchroniliśmy się przed deszczem. Skropiło nas trochę i ochłodziło, ale przynajmniej lepiej się jechało. Prześmignęliśmy ten krótki odcinek autostradowy, zatankowaliśmy i zaczęliśmy się rozglądać za motelem. A tu nagle, niespodziewanie wyskoczył nam znak na kemping! Jakież było nasze zdziwienie. Zjechaliśmy więc tam i postanowiliśmy zostać. Po tyluż nocach w motelach prawie zapomnieliśmy jak się namiot rozkłada. Niestety kemping był przy samej drodze i to głównej, więc ruch nie ustawał całą noc. Wieczorem nam to nie przeszkadzało, bo zmęczeni byliśmy i zasnęliśmy jak dzieci.

RUMUNIA:

– im dalej na zachód tym drożej

– dobrze oznakowane drogi

DZIEŃ 17. NA WĘGRZECH


Gilău, Rumunia –> Putnok, Węgry (554 km)

Pierwszy raz od dwóch tygodni spaliśmy w śpiworkach, tzn. było na tyle zimno, że musieliśmy się zakutać w śpiwory. Do tego obudziliśmy się w wilgotnym namiocie. Zdecydowanie czuć było zmianę klimatu. Rankiem prowadząc moje zapiski nawet wymarzłam bo było tak chłodno.

Zwinęliśmy się więc na mokro i ruszyliśmy ku granicy z Węgrami. Przed nami było jeszcze około 150 kilometrów jazdy z rumuńskimi kierowcami, co nie napawało nas optymizmem. Na szczęście w miarę dobrze się jechało, tylko było trochę chłodno. Za ostanie RON-y zjedliśmy śniadanie po drodze i potem już kierowaliśmy się na granice, którą przekroczyliśmy dość sprawnie.

Hortobágyi Nemzeti Park, WęgryJuż od granicy dało się odczuć zmianę klimatu i kultury. Inna mentalność kierowców, dobre drogi i zadbane pobocza. Od razu przyjemniej się jechało. Na początek poruszaliśmy się trochę po omacku, jako że nie mieliśmy mapy. Dojechaliśmy do Debrecen, tam uzbroiliśmy się w mapę, zatankowaliśmy i wyjechaliśmy za miasto. Za niedługi czas zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji. Zamiar był tylko na kawę, ale zjedliśmy sobie dobrą zupę a potem jeszcze lepsze naleśniki i do tego kawę. W międzyczasie też ustaliliśmy dalszą trasę, jako że na Węgry już nie miałam pooznaczanej trasy na mapie. Naniosłam tylko ciekawe miejsca i wyznaczyliśmy którymi drogami będziemy się poruszać.

Na początek czekał nas jeszcze przejazd przez Hortobágyi Nemzeti Park, który nam się bardzo spodobał, mimo że tak naprawdę wiele w nim nie ma. Zatrzymaliśmy się przy wieży widokowej i z góry podziwialiśmy ten niesamowicie płaski teren stepowy aż po odległy horyzont. Niebo było zasnute chmurami, wiatr hulał i świstał po tych bezdrożach, co dodawało wrażeń i tworzyło niesamowity klimat. Wokoło taki spokój, można było całkowicie się wyłączyć.

Dojechaliśmy do Füzesabony, a stamtąd jako że nam dobrze poszło, skierowaliśmy się lekko na zachód by przejechać przez górki Mátrai. Zanim jednak to nich dojechaliśmy zaczęło padać. Widzieliśmy chmury deszczowe już z oddali, ale zaryzykowaliśmy jazdę i po krótkim czasie wjechaliśmy w sam deszcz. Na szczęście nie padało ulewnie i wkrótce deszcz osłabł a jak zaczęliśmy kręcić w górkach to już zupełnie nie padało. Tylko droga była mokra a więc i jazda mniej komfortowa. Przejechaliśmy przez fajnie górki porośnięte bukami, gdzie co kawałek był jakiś hotel i trochę ludzi się tam kręciło.

Mgła nad Bükki Nemzeti Park, WęgryW miarę sprawnie dojechaliśmy do Eger, skąd po zatankowaniu, mimo że już było po 18.00 ruszyliśmy przez Bükki Nemzeti Park. Droga prowadziła przez przepiękny, gęsty las bukowy. Jechało się dobrze, nawierzchnia, choć mokra, była dobrej jakości, a ruchu praktycznie wcale nie było. Poruszaliśmy się dość sprawnie póki nie odbiliśmy w poboczną drogę, aby ominąć Miskolc. Droga się zawężyła i trochę pogorszyła. Spadła też prędkość jazdy. Zrobiło się też dużo zimniej, jako że wspięliśmy się trochę w górę no i późno już było.

Okolica przepiękna, malownicza, szkoda tylko że coraz ciemniej się robiło. Z każdym kilometrem nawierzchnia się pogarszała, ale my jechaliśmy dalej. W miejscowościach przez które przejeżdżaliśmy wypatrywaliśmy kempingów, ale ani tych ani moteli próżno było szukać. W końcu dotarliśmy do głównej drogi nr 26 i skierowaliśmy się na Putnok licząc, że tam coś znajdziemy. Krążąc po mieście wypatrzyliśmy znak na kemping, ale niestety samego kempingu nie znaleźliśmy. Natknęliśmy się tylko na zgraję psów i czym prędzej stamtąd uciekaliśmy. W końcu znaleźliśmy znak na „nocleg”. Zajechaliśmy tam czym prędzej. Pan nie mówił po angielsku ani po niemiecku, więc rozmowa toczyła się półsłówkami, przy użyciu rąk. Na początek powiedział, że nic nie ma, ale pewnie widząc nasze zrezygnowane miny (jeśli po ciemku można cokolwiek widzieć), zaczął nam coś tłumaczyć pokazując pokoje. Okazało się, że jeden był w remoncie a drugi był po prostu nie posprzątany po poprzedniej nocy. Mówiliśmy, że to nam nic nie przeszkadza nam, że jest ok. Pan się w końcu zgodził, ale kazał nam chwilę na zewnątrz poczekać aż ogarnie ten pokoik. Założył nawet nową pościel. Dla nas to było i tak więcej niż potrzebowaliśmy a załapaliśmy się nawet na gorący prysznic. Mimo, że łóżko było twarde i trochę zarwane zasnęliśmy szybko.

WĘGRY:

– większa kultura jazdy, drogi dobrze oznaczone, widać wyższy standard życia, bynajmniej w tych miasteczkach przez które przejeżdżaliśmy

DZIEŃ 18. LODOWA JASKINIA/ BRYNDZOVÉ HALUŠKY


Putnok, Węgry –> Mošovce, Słowacja (380 km)

Wstaliśmy w miarę wcześnie. Na zewnątrz czuć było poranny chłodek, to kolejny taki dzień już. Rankiem chcieliśmy dojechać do granicy ze Słowacją przejeżdżając przez Aggteleki Nemzeti Park. Tuż po wyjeździe z Putnok wjechaliśmy w mgłę i przez cały park aż do granicy było chłodno, ponuro, ciemno i mgliście. W takiej to atmosferze tajemniczości przyjemnie sobie jechaliśmy, gdyż i droga była nadzwyczaj dobrej jakości. W poszukiwaniu pożywienia wjechaliśmy do jakiejś wioseczki, ale szybko stamtąd uciekaliśmy, bo czuliśmy się jak intruzi w mieście zombi. Ludzi było sporo na ulicach, przed domami, i wszyscy beznamiętnym wzrokiem podążali za nami. Jako że i sklepu tam nie odnaleźliśmy to z wielką ulgą pojechaliśmy dalej.

Górzysty krajobraz SłowacjiTuż po przekroczeniu granicy zatrzymaliśmy się na śniadanie, pyszny omlet ze swojską kiełbasą. W międzyczasie słońce rozproszyło mgłę i zrobiło się całkiem ładnie. Po śniadaniu, na parkingu dokonaliśmy szybkiego smarowania łańcucha  i ruszyliśmy w kierunku Narodný park Slovenský raj by zobaczyć jedną z tamtejszych jaskiń: Dobšinská ľadová jaskyňa. Zanim jednak tam weszliśmy uraczyliśmy się pyszną kawą i strudlem z wiśniami.

Aby dojść do jaskini trzeba iść około 25 minut cały czas pod górkę. Akurat tak trafiliśmy, że dołączyliśmy się do grupy z angielskim przewodnikiem automatem. Jaskinia warta jest odwiedzenia, jednak jak dla mnie grupy zwiedzające były zbyt duże, co nie pozwoliło tak w pełni zobaczyć jaskini, bo człowiek bardziej się skupiał na dreptaniu w kolejce z punktu do punktu. Ale przynajmniej była to super odskocznia od jazdy. Żartowaliśmy sobie że taka lodowa jaskinia przydałaby się w Chorwacji na ten przykład, dla ochłody.

Anyway, pomknęliśmy dalej przejeżdżając przez Národný park Nizke Tatry. Ogólny stan dróg póki co był zadowalający, i pomijając pewne gorsze fragmenty można było sobie śmigać przez urocze tatrzańskie dolinki. Na przełęczy Čertovica zatrzymaliśmy się na posiłek. Postanowiliśmy spróbować lokalnej specjalności jaką są Bryndzové halušky. Jak dla nas było za dużo haluszków, a za mało słoniny. Ale mnie tam smakowało, Marcin za to nie prędko się zdecyduje na kolejną ich porcję.

Vlkolínec, Slovakia - niezwykly żywy przykład architektury ludowejZgodnie z naszym „grafikiem” jeszcze jedna atrakcja na nas czekała, a mianowicie osada Vlkolínec, czyli żywy skansen. Ukryta gdzieś w górach wioseczka, osada, z uroczymi domkami, które pięknie komponowały się na tle gór porośniętych ciemnymi lasami. Przeszliśmy się wzdłuż głównej ulicy, i jako że już była 18.00 godzina ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu noclegu. Z drogi 59 wjechaliśmy na 14, którą sobie ładnie śmigaliśmy na drugą stronę masywu Veľká Fatra. Tam przy pomocy lokalnej ludności  dotarliśmy na kemping, a raczej do ośrodka kolonijnego, gdzie ulokowaliśmy się w domku i wypoczęliśmy wieczorkiem.

SŁOWACJA:

– dobre oznakowania dróg, dużo restauracji, pensjonatów, hotelów przy i w parkach narodowych

DZIEŃ 19. CZECHY


Mošovce, Słowacja –> Bystřice nad Pernštejnem, Czechy (357 km)

Dobrze, że ulokowaliśmy się na noc w domku a nie w namiocie, bo w nocy rozpadało się na dobre. O 5.30 jak się obudziłam padało równiutko i tak samo o 8.00 niebo było całe zasnute. Jeśli spalibyśmy w namiocie to bardzo ciężko byłoby nam się zwinąć.

Postanowiliśmy zjeść śniadanie w kempingowej jadłodajni, mając nadzieję że przez ten czas przestanie padać. Próżne nasze nadzieje. Na dodatek doszło do awarii prądu i śniadanie jedliśmy w półmroku. Nic to, ubraliśmy się i ruszyliśmy w trasę. Na początek ciężki odcinek, jako że droga nr 65 do Martin to była jedna wielka kpina: betonowe płyty, dziurawe i pooblepiane tu i ówdzie asfaltem. Oj ciężko się jechało, a do tego w deszczu i porannym chłodzie.

Na drodze w CzechachSkierowaliśmy się dalej na Trenčin ku granicy z Czechami. Obraliśmy chyba dobry kierunek, bo jakby się przejaśniało i już nie padało tylko lekko kropiło. Przejazd przez miasta jak zwykle nas wymęczył, ale najważniejsze że powoli posuwaliśmy się w kierunku na Czechy. Po drodze poratowaliśmy się jeszcze gorącą kawą, co prawda żadnych ciastek nie mieli, ale przynajmniej kawa była dobra. Założyliśmy na siebie dodatkowe warstwy ciuchów i zabraliśmy się za przekraczanie granicy. Już całkiem przestało padać ale nadal było zimno. Wbiliśmy się na ciekawą trasę, droga nr 495 na Zlin, która to raz pod górkę raz z górki, niczym na roller coasterze. Słoneczko już przyświecało, wokół nas roztaczały się pola z dojrzałym zbożem tworząc miłe dla oka krajobrazy. Droga była dobrej jakości i jechało się bardzo komfortowo.

Wkrótce potem zatrzymaliśmy się na obiad i obmyślenie planów podróży przez Czechy, jako że dopiero co nabyliśmy mapę i trzeba było ją jakoś ogarnąć. Kolejny fragment jazdy okazał się dość nudny i trochę męczący jako że przejeżdżaliśmy przez zagęszczenie miast i dróg. Jakoś udało nam się wyjechać na właściwą drogę i wjechaliśmy w rezerwat Moravský kras. Niestety nie zwiedziliśmy ani jednej jaskini, których to jest sporo na tym właśnie terenie.

Wjechaliśmy w drogę nr 19, która prowadziła w kierunku zachodnim przez piękne lesisto-górkowate tereny. Zaczęliśmy rozglądać się za kempingiem. Udało nam się znaleźć jakiś w lesie nad jeziorkiem, który był przede wszystkim z przeznaczeniem dla wędkarzy, których było pełno tam, ale zupełnie to nam nie przeszkadzało. Postanowiliśmy ulokować się w domku co okazało się trafną decyzją, gdyż wkrótce zaczęło padać i chwilę później już lało.

CZECHY:

– dobrze oznaczone i dobrej jakości drogi

– baza kempingów jest dość dobra, ale zazwyczaj są one bardzo zagęszczone w miejscach popularnych turystycznie

DZIEŃ 20. PRACHOVSKÉ SKÁLY


Bystřice nad Pernštejnem, Czechy –> Kyselka, Czechy (422 km)

Obudziliśmy się dość późno, po całkiem zimnej nocy. Słonko rano przyświecało, ale powietrze było chłodne. Od razu założyliśmy dodatkowe warstwy odzieży. Wyjechaliśmy rano bez śniadania, a wszyscy wokół jeszcze spali. Kierując się na Jičin szukaliśmy po drodze okazji na śniadanie. Przejechaliśmy sporo kilometrów zanim znaleźliśmy coś odpowiedniego na tę porę dnia, ale przynajmniej śniadanie było dobre i sycące.

Prachovské skály, CzechyTuż za Jičin odbiliśmy w kierunku parku narodowego Český ráj, gdzie udaliśmy się na zwiedzanie Prachovské skály, czyli czeskiego skalnego miasta. Zdecydowanie warto tam zajrzeć, ale też trzeba przygotować się na minimum półdniowy spacer. Myśmy wybrali minimalną opcję i zrobiliśmy najmniejsze „kółko” długości ok. 3 kilometrów. Bardzo nam się tam podobało. Formacje skalne, przez które czasem trzeba było się przeciskać, robią imponujące wrażenie. Trochę się zgrzaliśmy gdyż jak zwykle my chodziliśmy w całym ubraniu motocyklowym a wszyscy dookoła w krótkich spodenkach i sandałkach. Bardzo miło spędziliśmy tam czas, a na zakończenie spaceru uraczyliśmy się kawą i naleśnikami z dżemem.

Następnie wróciliśmy do głównej drogi, by powoli kierować się ku granicy z Niemcami. W zasadzie dalsza część dnia to była tylko jazda z przerwą na obiad w przydrożnej restauracji. Ale przyjemnie się jechało. Dobrej jakości droga wiła się między polami, wznosiła się na pagóry, opadała ku dolinom, prowadziła przez lasy, wioseczki, miasta i miasteczka. Dodatkowo było czysto dookoła. Trzeba przyznać, że czeski krajobraz jest miły dla oka. Im dalej na zachód tym więcej pojawiało się na horyzoncie odosobnionych pagórów, nierzadko z zamkiem, bądź ruinami dawnych twierdz.

Zamek na samotnym wzgórzu - jeden z wielu w zachodnich CzechachCały dzień był stosunkowo zimny i dość wietrzny, ale przynajmniej nie padało. Na koniec dnia mieliśmy mały problem ze znalezieniem kempingu. Wbiliśmy się w jakąś małą dróżkę, i tak nie do końca przekonani że coś znajdziemy, poruszaliśmy się całkiem ładną drogą wzdłuż rzeki. Na szczęście udało się, i po krótkich dyskusjach gdzie rozstawić nasz namiot (ludzi było dużo), powróciliśmy znów do naszego, niestety mokrego, domku. Jeszcze przed snem udaliśmy się do tamtejszej restauracji i wypiliśmy herbatkę na rozgrzanie przed nocą, która zapowiadała się zimna.

CZECHY:

– beznadziejny sposób oznaczania, a właściwie brak oznaczeń objazdów. Przed zamkniętą drogą przekreślone są nazwy miejscowości i kierunków na znakach i to wszystko, żadnych strzałek, gdzie zamiast tego jechać, po prostu radź sobie sam. Mieliśmy kilka takich przypadków, zdawaliśmy się więc wtedy na intuicję wyszukując znaków które to doprowadziłyby nas na właściwe tory

DZIEŃ 21. NAD RENEM


Kyselka, Czechy –> Boppard, Niemcy (541 km)

Noc była całkiem zimna i poranek również. Marcin leżakował na tyle długo w namiocie, że wstające słoneczko zaczęło osuszać nasz namiot zanim zaczęliśmy się zwijać. Zdecydowaliśmy się nie zostawać na śniadanie w restauracji, tylko zaraz ruszyliśmy w kierunku granicy. Szło dość sprawnie. Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na stacji i tam zjedliśmy śniadanie, na które składała się bułka z dnia poprzedniego, ale chociaż mieliśmy ciepłe napoje. Dotankowaliśmy aby pozbyć się czeskich koron i przekroczyliśmy granicę.

Piękny krajobraz wiejski NiemiecZaczęliśmy od poszukiwania mapy. W tym celu zjechaliśmy do jakiegoś miasteczka na stację benzynową. Już z mapą w ręku przejechaliśmy jeszcze kawałek i zatrzymaliśmy się na kawę, ciacho i opracowanie planu przejazdu przez Niemcy. Na początek trafiło nam się kilka scenicznych tras, przez bardzo ładne okolice: pola, lasy i miasteczka. Słoneczko przyświecało i jechało się bardzo dobrze. Tak przyjemnie nam było że postanowiliśmy jeszcze raz zatrzymać się na kawę i ciacho.

Krótko po tym postoju wbiliśmy się na autostradę by ominąć Frankfurt. Miało być szybko, ale niestety przez roboty drogowe i dość duży ruch poruszaliśmy się wolno. Już było po 18 jak zjechaliśmy z autostrady, by drogą nr 42 jechać wzdłuż Renu. Droga ta prowadzi wzdłuż rzeki, właściwie można jechać po obu stronach rzeki, a co jakiś czas są przeprawy promowe na drugi brzeg. Miasta i miasteczka pięknie wpasowują się w lesiste zbocza pagórów okalających rzekę. Na zboczach jest również sporo winnic i uroczych zameczków. Widoki były przepiękne i super się jechało, gdyby tyko nie jeden szczegół: jechaliśmy prosto pod słońce, co znacznie utrudniało poruszanie się.  Zatem przy najbliższej okazji przeprawiliśmy się przez rzekę by jechać od strony zacienionej. Jednak jako że rzeka wije się na całej długości to czasem jeszcze słońce dawało o sobie znać.

Przeprawa przez Ren, NiemcyNiesamowity ruch panuje tutaj, zarówno na rzece po której pływają tankowce i statki pasażerskie, jak i na drogach po obu stronach rzeki. Jeszcze dochodzi do tego linia kolejowa, którą co chwila przemykały pociągi zarówno towarowe jak i osobowe.

Sporo kempingów było po drodze i to dość dużych. Dojechaliśmy do Boppard i tam postanowiliśmy zostać. Mieliśmy mały problem ze znalezieniem miejsca na namiot, tak było tam tłoczno: caravan na caravanie, namiot na namiocie – istny szał. Po rozbiciu namiotu szybko udaliśmy się do restauracji na późny obiad. Przyjemnie się zrobiło, gdyż jedliśmy na zewnątrz tuż nad samym brzegiem Renu podziwiając przepiękny zachód słońca i wschód pełnego księżyca. Zrobiło się już późno, więc wzięliśmy szybki prysznic i udaliśmy się spać.

NIEMCY:

– bardzo dobrze oznaczone drogi, i to zarówno te główne jak i te podrzędne; najlepszej jakości ze wszystkich krajów które do tej pory odwiedziliśmy

DZIEŃ 22. W DRODZE POWROTNEJ


Boppard, Niemcy –> Ashby-de-la-Zouch, Anglia (893 km)

Jako że ruch drogowy, wodny i kolejowy nie ustawał całą noc to było dość głośno, i co chwila się wybudzałam. O dziwo namiot był całkiem suchy mimo, że przecież spaliśmy tuż nad rzeką. Zwinęliśmy się sprawnie i o 8.00 poszliśmy na zamówione wcześniej śniadanie. Trochę przyszło nam na nie poczekać, ale udało nam się opuścić kemping tuż przed 9.00.  Podrzędnymi dróżkami przebiliśmy się do autostrady, jeszcze po drodze podziwiając Ren, patrząc na niego z góry.

Ostatnie spojrzenie na Ren, NiemcyAutostradą przejechaliśmy tylko kawałek, zjechaliśmy na Mayen na drogę nr 258, którą zamierzaliśmy dojechać prawie aż do Aachen. Droga bardzo ładnie wiła się przez niemieckie ziemie, wśród przyjemnych dla oka krajobrazów z polami, lasami i uroczymi miasteczkami. Przyjemnie się jechało. Zatrzymaliśmy się na kawę i pyszne ciacho w małej przydomowej kawiarence, słoneczko przygrzewało, można było się zrelaksować na całego.

Mnóstwo motorów jeździło w okolicy, w ogóle powiedziałabym że ruch był duży, nie wiem czy to z okazji weekendu czy tego że jechaliśmy popularną trasą. Ogólnie było tłoczno na drogach.

Tuż przed Aachen wbiliśmy się na autostradę i obraliśmy najprostszy kierunek na dom, przez Brukselę, Gent i Calais. Wyjątkowo ciepło się zrobiło i jechało się komfortowo i całkiem sprawnie. Do Calais dojechaliśmy tuż przed 18.00. Wykupiliśmy bilet na prom na 19.00, ale mimo dużych kolejek przy odprawach paszportowych zdążyliśmy na wcześniejszy prom, jako że był on lekko opóźniony. Po zejściu z promu zrobiło się chłodnawo ale od razu ruszyliśmy w stronę zachodzącego słońca, co niestety niezbyt przyjemne było, gdyż po prostu oślepiało nas. Już po ciemku zatrzymaliśmy się na tankowanie, i ogrzanie się gorącą czekoladą. Zarzuciliśmy dodatkowe warstwy ubrania, jako że z każdą chwilą robiło się coraz zimniej.

Do domku dotarliśmy około północy. Szybka kąpiel…i jak miło było położyć do wygodnego łóżeczka:)