Cztery Pory Roku w Cztery Miesiące – Odcinek 11

11
Być może nie jestm w stanie powstrzymać ulewy, ale zawsze, zawsze przyłączę się do ciebie na spacer w deszczu.
– Autor nieznany
Umbukta Fjellstue – Skjelbredtunet Campground
08 Sierpień 2017 – 21 Sierpień 2017
14 Dni
324 km
TOTAL: 1820 km
08 Sierpień 2017 (Wtorek) – przy szlaku E1, ok. 7 km przed Gressvasshytta
Dystans: 25.9 km

Wyspaliśmy się dobrze, zapakowaliśmy, zjedliśmy mega śniadanie z gotowanymi jajkami i pomidorami. Marcin jeszcze zadzwonił w sprawie kompensacji za paczkę i teraz musieliśmy czekać na mejla od nich, w którym będzie formularz do wypełnienia i odesłania. Posprzątaliśmy chatkę i pożegnaliśmy się z naszymi dużymi butami, które tyle przeszły, ale ich czas niestety dobiegł końca. Wszystko się kiedyś kończy, nasz pobyt w tym wspaniałym miejscu również. Poszliśmy do schroniska, wręczyliśmy pani czekoladki w ramach podziękowań za okazaną pomoc, pogadaliśmy chwilkę, jeszcze wypiliśmy kawę i dostaliśmy świeżutkie gofry. Parę miłych słów na koniec i trzeba nam było ruszać w drogę.

Początek mieliśmy bardzo deszczowy. Nasz nowe lekkie i przewiewne buty, miały super trudny test na początek, gdyż szliśmy po krzakach i mokradłach, a do tego padało. Szło się jednak dobrze, bo byliśmy wypoczęci, i tak jakoś lekko na nogach było. W porze obiadowej doszliśmy do schronienia Grasfjellkoia. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, w środku było jeszcze ciepło, a w piecu żar. Widać było, że ktoś tam nocował i rankiem wyszedł. Dołożyliśmy do pieca i trochę się osuszyliśmy i ogrzaliśmy, podczas gdy obiad się gotował. Ale miła niespodzianka, zwłaszcza przy tak mizernej pogodzie na zewnątrz. Poza tym szaro, buro, mgliście, deszczowo, a widoki przykryte gęstą warstwą chmur. Nic tego nie zapowiadało, ale pod wieczór wypogodziło i udało nam się namiot na sucho rozbić i wykąpać w jeziorze.

Po pierwszym dniu w nowych lekkich butach byliśmy zadowoleni z tej zmiany. Szło się dużo lżej, a że mokro… no cóż, duże buty też były mokre większość czasu, a do tego ciężkie. I co najważniejsze obyło się bez żadnych pęcherzy ani otarć, czego się również obawialiśmy po założeniu całkiem nowych butów.

Lodowiec Okstindan w oddali, Norwegia
09 Sierpień 2017 (Środa) – przy Steikvasselv Farm
Dystans: 26.3 km

Myśleliśmy, że będziemy mieć łatwą i przyjemną ścieżkę wzdłuż jeziora na początek dnia, ale niestety trochę nas wymęczyła, bo było skaliście i mokro, co utrudniało przejście. Jeszcze nie mieliśmy wprawy w niskich butach i szliśmy wolniej, ostrożnie stawiając stopy. Potem szliśmy już przez bagniska, które to pokazały dużą przewagę niskich i lekkich butów, nad dużymi i ciężkimi. Nie patrzeliśmy już, żeby ominąć kałużę czy bagno, szliśmy prosto przez wody, nawet się nie zatrzymując, a szło się dużo lżej i ta woda w butach wcale nie przeszkadzała. Na postojach pilnowaliśmy, żeby wyciągać i osuszyć nogi, dać im trochę od tej wody odpocząć. Jak się okazało, nawet po całym dniu w wodzie lekkich butach nogi wyglądały dużo lepiej niż po dniu w dużych butach.

Ciemne chmury chodziły od rana, ale oszczędziły nam deszczu. W porze obiadowej się rozpogodziło i nawet udało nam się zobaczyć lodowiec Okstindan między chmurami. Spotkaliśmy wędrowca z Anglii, który szedł NPL (Norge paa Lang), ale z południa na północ. Miło było chwilkę pogadać.

Bardzo dobrze się szło a pogoda i widoki były coraz lepsze. Wkrótce zobaczyliśmy w dolinie duże jezioro, do którego zresztą zmierzaliśmy. Zaczęliśmy schodzić i szybko wytraciliśmy wysokość (tyle czasu zajmuje wspinaczka, a tak szybko się schodzi). Doszliśmy do drogi asfaltowej i szliśmy nią, wypatrując możliwości noclegowych. Niestety nie było to zbyt dobre miejsce, gdyż był to popularny teren i domek letniskowy przy domku stał. Doszliśmy więc do Steikvasselv farm, gdzie czekała na nas paczka, i poprosiliśmy o możliwość rozłożenia namiotu na ich łące. Zgodzili się bez problemu, to my dodatkowo zamówiliśmy u nich śniadanie. Pogadaliśmy chwilę i poszliśmy rozbić obóz i rozparcelować naszą paczkę nie omieszkając przekąsić co nieco z wieczora. Trochę wagi nam doszło do plecaków, ale byliśmy na to przygotowani.

Masyw Hjartfjellet, Norwegia
10 Sierpień 2017 (Czwartek) – przy szlaku E1, ok. 2 km od drogi prowadzącej do Sivertgården
Dystans: 17.4 km

Wieczorem zaczęło padać i do rana nie przestało. Zapakowaliśmy co mogliśmy i zostawiając namiot, udaliśmy się na śniadanie, a raczej ucztę królewską, pięknie przygotowane, same smakołyki i tyle tego było, że nie wiedzieliśmy, za co się zabrać. Oczywiście zostawiliśmy miejsce na deser, przepyszne gofry z dżemami domowej roboty, pyszności. Potem siedzieliśmy i gawędziliśmy trochę z przesympatycznymi gospodarzami. Poprosiliśmy też o skorzystanie z komputera i Internetu. Z ich pomocą złożyliśmy formularz o rekompensatę za zgubienie paczki. Jeszcze dostaliśmy dwie rybki zamrożone, żebyśmy mieli coś na kolację. Nie mogliśmy liczyć na lepszy początek dnia, nawet deszcz nam nie przeszkadzał tak bardzo. 

„Ciesząc się” przerwą w deszczu

Zwinęliśmy się na mokro i z ciężkimi plecakami ruszyliśmy w drogę. Pierwsze okno pogodowe wykorzystaliśmy do przygotowania obiadu. Marcinowi zaczynała doskwierać noga. Wyglądało to na przeciążenie mięśnia czworogłowego w związku ze zmianą butów. Złościł się na buty, że stopa ucieka mu na boki, a on naciąga przez to mięsień. Zaczął żałować, że wymienił buty na lekkie, że trzeba było jednak mu iść w dużych. Doradziłam mu trochę mocniej związać buty, bo mnie to pomogło. Poszliśmy dalej i trochę noga mu się rozgrzała, trochę zaczął inaczej ją stawiać, uważając, żeby nie krzywić za bardzo. I tak sobie dreptaliśmy. Widząc ciemne chmury na horyzoncie, rozbiliśmy się wcześniej.

11 Sierpień 2017 (Piątek) – przy szlaku E1, Krutvasshytta
Dystans: 21.0 km

Marcin nie mógł sobie dziś poradzić z wyjściem z namiotu. Sytuację utrudniał padający deszcz. Pozostanie w namiocie na cały dzień, nie wchodziło w rachubę, bo mieliśmy ograniczone zapasy a droga daleka przed nami. W końcu jednak zwinęliśmy się i zaczęliśmy schodzić. Spotkaliśmy dwie panie, które wybrały się na jednodniowy spacer. Jedna z nich szczególnie była zainteresowana naszym chodzeniem, wypytywała nas z ciekawością o różne aspekty. Chwila pogawędki z nią podniosła trochę Marcina na duchu.

Cały dzień padało, mniej lub mocniej. Kawę piliśmy schronieni pod płachtą biwakową. Obiad zrobiliśmy na szybko, stojąc przy jeziorze i moknąc. Doszliśmy do jakiegoś większego jeziorka, a naszym oczom ukazało się schronienie, takie zadaszenie z miejscem grillowym. Uradowaliśmy się niezmiernie, bo nie dość, że był to dach nad głową, to idealnie nadawał się na przyrządzenie naszych darowanych rybek. Rozpaliliśmy ognisko i potem gdy ja doglądałam ognia, Marcin próbował wędkować, jednak bez rezultatów tym razem. Zjedliśmy najpierw małą porcję makaronu, podczas gdy rybka się piekła, a potem ze smakiem zajęliśmy się rybkami. Zrobiło się miło, bo ogrzaliśmy się trochę i osuszyliśmy. Mimo że już ciemnawo się robiło, postanowiliśmy dojść do Krutvasshytta, jako że całkiem niedaleko była i była okazja darmowego noclegu. W chatce było już ciepło, gdyż przed nami dotarła tam para turystów. Miło było po całym deszczowym dniu rozgościć się w ciepłym pokoiku.

12 Sierpień 2017 (Sobota) – przy szlaku E1, ok. 3-4 km od Tverrelvness Farm
Dystans: 26.8 km

Ciężko się Marcinowi wychodziło z komfortu ciepła i suchości. Odkładał ten moment, jak tylko mógł, przedłużał śniadanie, pakował i przepakowywał plecak, nie mogąc się ogarnąć. Nie dziwne to było, wszak na zewnątrz było zimno, padało i wiał dość mocny wiatr. Dowiedzieliśmy się nawet, że na najbliższe dni zapowiadane są silne wiatry w górach.

Zaczęliśmy dzień idąc wzdłuż jeziora. Marcin dla poprawy humoru zarzucił wędkę parę razy, ale bez sukcesu, gdyż z tego brzegu było bardzo płytko. Potem zaczęliśmy się wspinać, znowu przez mokradła, lasy i błota. Chmurzyło się coraz bardziej i lało już regularnie. Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, powoli i w milczeniu. Postanowiliśmy nie dać się pogodzie i zatrzymaliśmy się na kawę. Przestało na chwilę padać, ale wszystko zasnuło się mgłą. Przygotowaliśmy sobie stanowisko z plecaków i płachty biwakowej i mimo brzydkiej aury udało nam się w spokoju wypić kawę.

Humory nam się poprawiły, nabraliśmy sił i prawie wbiegliśmy pod górę na ok. 900 metrów. Tam teren poprawił się, nie było już zarośli, niewiele bagien, ścieżka była ubita i lepiej się szło. Rzeki też już gładko pokonywaliśmy, bo nie musieliśmy butów ściągać. Szliśmy szybko, bo robiło się zimno. Doszliśmy do jeziora i jakiejś chatki, której zupełnie się nie spodziewaliśmy, gdyż nie była na mapie oznaczona. Chatka była otwarta, miała tylko podstawowe wyposażenie, ale mogliśmy w spokoju zjeść obiad, wystawić nogi z butów na chwilę.

Dalej szliśmy wzdłuż jeziora, a Marcin raz po raz zarzucał wędkę, niestety bez sukcesów. Zaczęliśmy schodzić do doliny i wkrótce doszliśmy do lasu, gdzie zbieraliśmy dodatkowo wodę z mokrych liści. Minęliśmy Tverrelvnes i dalej szutrową drogą szliśmy w poszukiwaniu noclegu. Jak tylko ścieżka odeszła do drogi i zbliżyła się do rzeki, wyszukaliśmy miejsce i rozbiliśmy się szybko, bo w nadciągała wielka czarna chmura. Wszystko wokół było mokre i musieliśmy się trochę gimnastykować, żeby jak najmniej tej wody wnosić do namiotu.

13 Sierpień 2017 (Niedziela) – przy szlaku E1, domek przy jeziorze Rotvatnet
Dystans: 23.8 km

Kto rano wstaje, temu się dzień udaje! Wstaliśmy wcześnie i dzień nam się bardzo udał. Mimo zimna, mokra i ogólnego nieprzyjemnego uczucia wilgoci ruszyliśmy pozytywnie nastawieni. Najpierw troszkę pod górę, ale wkrótce zaczęliśmy stromo schodzić w dół. Weszliśmy w las i zmierzaliśmy do przepięknej doliny z dużym jeziorem. Las świerkowy był miłą odmianą od bagnisk i lasów brzozowych. Ciemne chmury chodziły, czasem trochę popadało, trochę się przejaśniało, ale po raz pierwszy od kilku dni zobaczyliśmy trochę słońca. Zeszliśmy do Grannes Camping i przy jeziorze, na plaży pod zadaszeniem zrobiliśmy sobie przerwę na pyszną kawę. W międzyczasie podładowaliśmy telefon i podsuszyliśmy namiot, wykorzystując trochę słońca i wiatr.

Po przerwie zaczęliśmy wspinaczkę. Na początek powoli, ładną ścieżką przez las świerkowy wzdłuż rzeki. Mnóstwo grzybów było dookoła, więc co chwilę się zatrzymywaliśmy, oglądając co lepsze okazy. Szkoda, że nie mieliśmy w planach dziś zupy grzybowej, bo żal było zostawiać takie ładne sztuki. Ostrym podejściem wyszliśmy ponad granicę lasu i wtedy zrobiło się odczuwalnie zimno tak, że musieliśmy zakładać grube rękawice. Wiatr nabierał na sile. Doszliśmy do jeziorka Rotvatnet, Marcin wyciągnął wędkę i poruszając się wzdłuż linii brzegowej, zarzucał od czasu do czasu, ale rezultatem były tylko przemarznięte dłonie. Naraz nadciągnęła wielka czarna chmura, zaczęło wiać i padać bardzo mocno. Ruszyliśmy czym prędzej w stronę chatki, która znajdowała się na drugim końcu jeziorka. Liczyliśmy na jakiekolwiek schronienie od brzydkiego wiatru. Na drzwiach chatki wisiały dwie wielkie kłódki. Już prawie chcieliśmy odchodzić, ale wypatrzyłam, że jedna kłódka była otwarta, po prostu wisiała tak sobie. Zdjęłam ją, otworzyłam zasuwkę i wewnętrzne drzwi okazały się otwarte! Jakaż była nasza radość, znaleźć takie schronienie w taką pogodę. Jako że było już dość późno, podjęliśmy decyzję o pozostaniu tam na noc. Trochę zajęło nam dogrzanie i chatki i nas samych, ale wieczorkiem mogliśmy radować się ciepełkiem, podczas gdy za oknami lał rzęsisty deszcz, a chatką wstrząsały podmuchy silnego wiatru. Piękne zakończenie dnia. Jeszcze raz przekonaliśmy się jak taki mały piecyk, ogień i kawałek dachu nad głową dają poczucie bezpieczeństwa.

14 Sierpień 2017 (Poniedziałek) – przy szlaku E1, chatka koło płotu niedaleko Tiplingen
Dystans: 28.1 km

Jak wieczorem zasypialiśmy z wielką wichurą i deszczem za oknami, tak rankiem przywitał nas taki sam obrazek, tylko wiatr trochę się uspokoił. Wyszliśmy wcześnie, korzystając z komfortu obudzenia się w chatce. Zaczęliśmy zejście i na początek trochę się motaliśmy, bo wyblakłe oznaczenia ścieżki gubiły się w krzakach. Doszliśmy do połączenia dwóch jezior, gdzie zamiast mostu, były liny przerzucone od brzegu do brzegu i do nich przymocowana mała plastikowa łódka. Marcin najpierw przeprawił się z plecakami, a potem ze mną. Dalej szybko doszliśmy do drogi szutrowej, gdzie wypatrzyliśmy małą opuszczoną elektrownię wodną i zrobiliśmy sobie w niej przerwę na kawę, przynajmniej na głowy nam nie kapało.

Przeprawa przez rzekę z wykorzystaniem dostępnego sprzętu, Norwegia

Idąc dalej i widząc tyle grzybów po drodze, postanowiliśmy zacząć je zbierać, z myślą przyrządzenia ich na obiad. Szkoda nam było takich ładnych okazów. Wkrótce skończyła się ścieżka i zaczął się dla nas odcinek przełajowy, przez zagajniki, chaszcze, po bagnach, z górki, pod górkę, przez pola malin moroszek. To wszystko pokonywaliśmy kierując się nawigacją, która miała tylko poglądową trasę na ten etap. Jak tylko zauważyliśmy, że ścieżka szła mniej więcej wzdłuż płotu reniferowego, zaczęliśmy iść tuż przy nim. Szło się wtedy dużo łatwiej, mając punkt odniesienia i nie musząc kluczyć między drzewami. Pod koniec dnia, napotkaliśmy chatę, której to ani trochę się nie spodziewaliśmy. Okazała się otwarta, szybko więc zdecydowaliśmy się zostać tam na noc. Mieliśmy okazję na ugotowanie sosu grzybowego. Ale nam się trafiło, chatka pośrodku niczego a w środku my, przy pysznym obiadku i grzejącym piecyku.

15 Sierpień 2017 (Wtorek) – przy szlaku E1, ok. 15 km przed Viermahytta
Dystans: 29.1 km

Tak jak zakładaliśmy, wstaliśmy wcześnie, mając przed sobą trudny odcinek przełajowy. Ranem nie padało, a to zawsze był dobry początek. Powoli nabieraliśmy wysokości i szliśmy za przewodnika mając płot reniferowy. Wkrótce odeszliśmy od płotu, ale jako że teren był dobry, bez drzew i lasów, z dobrą widocznością, to szło się dość sprawnie. Doszliśmy na wysokość około 900 metrów. Obiad zjedliśmy przy schronieniu z kamieni, Raentserenmehkie.

Postój przy schronieniu Raentserenmehkie, Norwegia

Pod wieczór czekało nas jeszcze strome przejście przez przełęcz. Potem przez dolinę rumowiskową doszliśmy do kolejnej, mniejszej przełęczki. Po jej pokonaniu wyszukaliśmy dogodne miejsce pod namiot i rozbiliśmy obóz. Zrobiło się całkiem zimno. Byliśmy bardzo zadowoleni, że udało nam się przejść tyle kilometrów, nie mając wyznaczonej ani nawet metra ścieżki. Niestety nie mieliśmy ze sobą map papierowych (zgubiły się razem z paczką), wiec ciężko nam było „zobaczyć” co będzie za przełęczą. Na razie szliśmy na przełaj, jak po linii prostej, tak jak to było narysowane na nawigacji, ale daliśmy radę, bo teren był w miarę łatwy do nawigowania.

Na przełaj przez Park Narodowy Børgefjell, Norwegia
16 Sierpień 2017 (Środa) – przy szlaku E1, ok. 3 km za Fredheim
Dystans: 17.0 km+17 km łódką

Kolejny dzień zaczęliśmy z deszczem. Było na tyle zimno, że jedliśmy śniadanie w śpiworkach, gdyż wiatr wywiewał całe ciepło z namiotu. Zwinęliśmy się wcześnie i kontynuowaliśmy naszą wędrówkę po rumowisku skalnym, tyle że tym razem mieliśmy utrudnione zadanie, bo skały były mokre i śliskie. Pod górkę i z górki aż doszliśmy do rzeki – jednej z większych, jakie przyszło nam przekraczać do tej pory. Przeszliśmy z marszu, w butach, a że całkiem dobre miejsce wybraliśmy na przekraczanie, to wody było tylko do kolan.

Potem cały czas szliśmy równolegle do rzeki, mając ją po prawej stronie. Wytraciliśmy już wysokość, a to niestety oznaczało powrót w bagna, lasy i drzewa.

Nawigowanie stało się trudniejsze, nie można było iść po linii prostej, trzeba było omijać, a to kępy drzew, a to większe bagna. Stwierdziliśmy, że lepiej nam się szło po bagnach niż przez krzaki, bo nie trzeba się przedzierać, a w butach i tak mokro. Wydawało nam się, że mieliśmy dość szybkie tempo, jednak do jeziora, które widzieliśmy w oddali, było wciąż daleko i daleko. Deszcz uparcie padał i póki się szło, to jakoś to nie przeszkadzało, ale nie bardzo było się jak zatrzymać na dłużej.

W końcu całkiem już przemoczeni doszliśmy do Viermahytta, gdzie akurat ktoś się krzątał koło chatki. Zapytaliśmy się o możliwość przeprawy łódką przez jezioro. Pan nam powiedział, że łódka przypływa o godzinie 17:00. Polecił nam również podejść kawałek dalej, gdzie przy jeziorze znajdowało się zadaszenie z miejscem na ognisko, gdzie można przeczekać. Była dopiero 12:00 godzina, a my przeszliśmy 15 kilometrów! Jednak mieliśmy szybkie tempo. Rozbiliśmy się pod zadaszeniem, tam już ognisko było rozpalone, jako że synowie panów przebywających w chatce, umilali sobie deszczowy czas rąbaniem drewna i zabawą przy ognisku. Przygotowaliśmy nasz zestaw na kawę i zrzuciliśmy przeciwdeszczówki, aby obeschnąć od środka i osuszyć kurtki.

Wtem przyszedł pan z chatki, z pytaniem czy przypadkiem nie byliśmy głodni, bo on miał rybę świeżo złapaną. Czemu nie? Nim się obejrzeliśmy, przytargał dużą rybę, masło i przyprawy, doprawił, owinął we folię i wrzucił do ognia. Kawa jeszcze nie zdążyła się dobrze ugotować, a rybka była już gotowa do jedzenia. Zjedliśmy z wielkim smakiem. Byliśmy mile zaskoczeni, nie dość, że przywitało nas ciepło ogniska, to jeszcze dostaliśmy obiad. Pogadaliśmy chwilę z panem, a on był jeszcze tak miły, że zadzwonił do operatora łódki, upewniając się, że będzie dla nas miejsce. Dodatkowo okazało się, że łódka przypływała o 14:30, co było dla nas jeszcze lepszą opcją. Zanim łódka się pojawiła, Marcin zarzucił wędkę kilka razy. Tymczasem deszcz zamienił się w ulewę.

Wkrótce przybyła łódka, taka mała motorówka, zapakowaliśmy się i pomknęliśmy na drugą stronę jeziora. Niestety łódka nie miała żadnego zadaszenia, więc cały czas mokliśmy. Jeszcze od miłego pana z chatki, dowiedzieliśmy się, że po drugiej stronie jeziora znajdował się budynek, gdzie można przeczekać, osuszyć się, a nawet wziąć prysznic. I tam to skierowaliśmy nasze krok po wyjściu z łódki. Wykąpaliśmy się, włączyliśmy grzejniczek i siedzieliśmy sobie tak, susząc i grzejąc się, podczas gdy na dworze cały czas chlapało. Zjedliśmy obiad, wypiliśmy herbatę, a za oknem wciąż lało. Telefony podładowaliśmy i już nie mieliśmy czym odwlekać momentu wyjścia z powrotem na trasę. Zdecydowaliśmy jednak, że poczekamy do wieczora, potem wyjdziemy i gdzieś blisko jeziora się rozbijemy. W czasie gdy jedliśmy kolację, zaczęło się przejaśniać, tak że obóz rozbijaliśmy bez deszczu, ale na mokro niestety. Cały czas nie mogliśmy uwierzyć, jak pomyślnie nam się dzień ułożył, i byliśmy bardzo zadowoleni, że tak szybko udało się nam przeprawić przez jezioro.

17 Sierpień 2017 (Czwartek) – przy jeziorze Limingen ok. 3 km za Røyrvik
Dystans: 16.6 km

Zmieniliśmy trochę nasze plany i zamiast iść dalej ścieżką, postanowiliśmy przejść kawałek drogami, jako że prowadziły wzdłuż dużych jezior, a Marcin miał ochotę powędkować jeszcze trochę na tej wyprawie. Rozpogadzało się z godziny na godzinę i gdy doszliśmy do Røyrvik, zrobiło się już ładnie słonecznie. Tereny wokół przepiękne i szło się bardzo dobrze. W miasteczku zaszliśmy do sklepu, gdzie na sam początek zakupiliśmy brioche – która to stała się już hitem tej wyprawy. Tuż obok sklepu znajdował się mały park z ławeczkami i rozbiliśmy nasz tymczasowy obóz. Wystawiliśmy namiot i śpiwory, by słońce i wiatr dokonały dzieła osuszenia. W międzyczasie dokonaliśmy zakupów jedzeniowych, przepakowaliśmy się, zjedliśmy kanapki z serkiem i pomidorkiem i posiedzieliśmy sobie chwilę, nigdzie się nie spiesząc.

W końcu jednak zwinęliśmy się i poczłapaliśmy dalej bez konkretnych planów. Tuż za miastem przyuważyłam znak na ścieżkę prowadzącą na plażę. Zdecydowaliśmy się wejść na nią i zobaczyć dokąd nas zaprowadzi. Przepiękna ścieżka wyprowadziła nas na plażę nad przepięknym, dużym jeziorem Limingen. Były tam stoliki piknikowe, miejsce na ognisko i grilla. Dostęp do wody był, pogoda przepiękna…czego nam więcej potrzeba było. Postanowiliśmy zostać na noc. Tak więc krótko po godzinie 15 zakończyliśmy nasz dzień chodzeniowy, ale takie miejsca i okoliczności nie zdarzają się często, więc trzeba je wykorzystywać, zwłaszcza że plecaki zapełnione jedzeniem. Mieliśmy więc popołudnie dla siebie.

Paradoks jedzenia- jak potrzebujesz, to nie masz dostępu i musisz się ograniczyć do wydzielonych porcji. Jak masz dostęp do jedzenia, to nie możesz jeść, bo organizm nie potrzebuje tyle na raz.

18 Sierpień 2017 (Piątek) – przy drodze 342, nad jeziorem Tunnsjøen
Dystans: 30.3 km

Przywitał nas suchy i ładny poranek, jakiego od dawna nie mieliśmy. Przyjemnie było włożyć nogi do suchych butów. Zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w drogę. Na dziś przygotowaliśmy sobie odcinek drogowy. Na początek, wzdłuż jeziora Limingen, do którego niestety nie było dobrego dojścia. Dopiero jak weszliśmy w drogę 764 na Skorovatn, zeszliśmy do lasku przy brzegu kolejnego jeziora i tam zatrzymaliśmy się na kawę i wędkowanie. To pierwsze wyszło wyśmienicie, a to drugie trochę gorzej, gdyż w kilku pierwszych rzutach Marcin stracił kolejną przynętę.

Po przerwie ruszyliśmy dalej i na kilka godzin odeszliśmy od jezior. Podążaliśmy w kierunku dużego jeziora Tunnsjøen. Szło się dobrze, chmury płynęły po niebie, ale póki co nas szczędziły. Droga była ładna, spokojna a ruch na drodze znikomy, mogliśmy zatem zająć się wypatrywaniem grzybów rosnących przy drodze. A miejsca były odpowiednie na to, bo szliśmy przy ładnych sosnowych lasach. Tuż przed jeziorem zobaczyliśmy znak na Nordli. Droga wiodła inną stroną jeziora, niż my zakładaliśmy iść. Wczoraj na mapie nie widzieliśmy tej drogi. Co prawda zamierzaliśmy dojść do Skorovatn, ale szybko przekalkulowaliśmy zapasy, ilość przynęt, i stwierdziliśmy, że zamiast iść do Skorovatn i dalej trasą E1, pójdziemy prosto do Nordli, gdzie i tak musieliśmy dojść, bo miała tam na nas czekać kolejna paczka.

Zeszliśmy więc w tę podrzędną drogę i zatrzymaliśmy się na obiad. Oczywiście właśnie nadciągnęła wielka chmura i się rozchlapało. Cały dzień nie padało, a właśnie w tym momencie musiało zacząć….ehhh. Na kilka kilometrów zyskaliśmy nowego towarzysza podróży, dołączył się do nas piesek i podążał za nami jakiś czas.

Niespodziewany towarzysz podróży, wędrował z nami przez kilka kilometrów

I tak sobie szliśmy i szukaliśmy grzybów, jagód i dobrego miejsca na wędkowanie. Uszliśmy spory kawałek, woda w jeziorze zaczęła robić się głębsza i w pewnym momencie Marcin zszedł z drogi, przebił się przez krzaki, doszedł do jeziora i trafił na ładne miejsce na skałkach. Zaraz też zaczął wędkować, a ja miałam w tym czasie przygotować kolację. Nie zdążyłam nawet sztućców wyjąć, jak usłyszałam, że ryba była na haku. Pierwszy rzut i od razu taka duża sztuka się trafiła. Postanowiliśmy przyrządzić ją na kolację. Zadowolona wyciągnęłam folię aluminiową, którą specjalnie kupiłam wczoraj w sklepie i trochę się zdziwiłam, gdy ją zobaczyłam. Otóż folia miała jakąś specjalną plastikową powłokę. Oj chyba się nie nada do ognia, pomyślałam, bo plastik będzie się spalać. Postanowiliśmy poświęcić jeden kawałek ryby, aby zobaczyć, jak się upiecze i jak zachowa się folia. Ognisko już się paliło, zawinęliśmy rybę podwójnie i wrzuciliśmy na ogień. Na początek było trochę dymu, gdy plastik się spalał, ale ani trochę to nie wpływało na smak i wygląd ryby. Upiekliśmy więc pozostałe i tak niespodziewanie mieliśmy małą ucztę. 

Potem, podczas gdy Marcin dalej wędkował, ja szukałam w okolicy miejsca pod namiot. Rozbiliśmy się na skale z przepięknym widokiem na ogromne jezioro, z czystą i głęboką wodę. Czego tu chcieć więcej? Chyba tylko dobrej folii aluminiowej:)

19 Sierpień 2017 (Sobota) – przy drodze 342, nad jeziorem Tunnsjøen
Dystans: 7.3 km

Założyliśmy sobie luźniejszy dzień, przeznaczony raczej na wędkowanie, a nie na chodzenie. Wstaliśmy wcześnie i po śniadaniu Marcin poszedł wędkować, a ja zajęłam się zwijaniem obozu. Nie minęło dużo czasu, jak ze skał dobiegły mnie okrzyki o pierwszej zdobyczy. Wkrótce potem zwinęliśmy się i szliśmy dalej drogą, szukając innego miejsca na wędkowanie. Przyjemnie się szło, droga ładnie wiła się wzdłuż jeziora i lasów świerkowych. Wokoło było dużo grzybów i jagód, a i poziomki się nawet znalazły.

Przy skałkach zatrzymaliśmy się na kawę. Marcin wędkował, a ja czytałam książkę. Nie padało, ale dość mocno wiało. Po przerwie znowu przeszliśmy kawałek drogą w poszukiwaniu innego miejsca. Wtem zobaczyliśmy w oddali ludzi krzątających się przy domku letniskowym. Postanowiliśmy wykorzystać tę okazję. Zagadaliśmy ich i po krótkiej pogawędce uprzejmie poprosiliśmy o kawałek foli aluminiowej, jeśli takowy posiadają. A mieli!. Ależ nam się niespodzianka trafiła! Wkrótce też znaleźliśmy ładne miejsce ze skałkami i plażą. Marcin wędkował, a ja doglądałam ogniska. Rybka szybko się upiekła i szybko też zniknęła w naszych brzuszkach. Po obiedzie Marcin dalej wędkował, a ja poszłam na zwiady w poszukiwaniu miejsca namiotowego. Widok był przepiękny, troszkę gorzej z podłożem, bo musieliśmy rozłożyć się na miękkich i wysokich mchach. Jednak daliśmy radę.

20 Sierpień 2017 (Niedziela) – przy drodze 342, ok. 4 km przed Nordli
Dystans: 35.3 km

Tak jak zapowiadali, w nocy lało i to mocno. Rankiem trafiliśmy w okno pogodowe i udało nam się zwinąć bez kapiącego na głowę deszczu. Wszystko i tak było mokre od wszechobecnej wilgoci. Dziś czekał nas odcinek drogowy, dojście do Nordli, więc nie zapowiadały się żadne atrakcje. Siąpiło, padało, to chwilkę przestało i tak w kółko, ogólnie był to mokry dzień.

Pojawiało się coraz więcej osad, zabudowań. Byliśmy już niżej w dolinach, więc woda w rzekach nie wyglądała zachęcająco do picia, ale kawę udało nam się zorganizować, kryjąc się przed deszczem pod świerkami, jak pod parasolem. Na chwilę weszliśmy do Szwecji i tam całkiem niespodziewanie ujrzeliśmy jeziorko, dość spore i głębokie, a do tego na jednym z jego brzegów było zadaszenie i stolik piknikowy. Oczywiście poszliśmy tam, gdyż było to idealne miejsce na obiad. Marcin powędkował, nie zrażając się siąpiącym cały czas deszczem, a ja siedziałam sobie pod daszkiem, czytając książkę i przygotowując obiad. Do końca dnia szliśmy w przeciwdeszczówkach, a obóz robiliśmy nad jeziorkiem już niedaleko Nordli.

Jeziorko Holmtjärnen, Szwecja
21 Sierpień 2017 (Poniedziałek) – Skjelbredtunet Camping
Dystans: 20.0 km

Wstaliśmy wcześnie i ubrani we wszystko, co się dało, zwijaliśmy obóz. Było bardzo zimno i ręce nam marzły. Szybko wyruszyliśmy i wkrótce doszliśmy do Nordli, jeszcze przed otwarciem sklepu. Zaszliśmy więc na stację benzynową w poszukiwaniu przynęt do wędkowania.

Potem zatrzymaliśmy się na dłużej w sklepie, odbierając wpierw paczkę, która szczęśliwie tu na nas czekała. Pani była tak miła, że pozwoliła nam zająć kącik ze stolikiem i krzesłami. Poczęstowała nas również kawą i ciastkami, jako że byliśmy w długiej drodze. To tak na dobry początek dnia. Mogliśmy na spokojnie ustalić, czego potrzebujemy, zrobić zakupy, rozparcelować paczkę, i się przepakować. Dokupiliśmy jeszcze kilka rzeczy na dzisiejszy porządny obiad i dociążeni, zapakowani do pełna, z reklamówkami w rękach, ruszyliśmy na kemping oddalony o około 10 kilometrów.

Idąc tak ruchliwą drogą, postanowiliśmy nadrobić parę kilometrów, zejść z głównej drogi i wejść w poboczną prowadzącą kawałek wzdłuż jeziora. Zakładaliśmy opcję, że jeżeli będzie ładne miejsce, to zatrzymamy się na wędkowanie i być może nocleg. Jezioro niestety było bardzo płytkie z brzegów, więc z wędkowania nici, ale zatrzymaliśmy się na krótką przerwę, aby zjeść brioche i zapić jogurtem (oczywiście:) i tym samym odciążyć trochę nasze plecaki, które to dawały o sobie znać.

Idąc dalej w kierunku kempingu, poruszaliśmy się bardzo ładną drogą, przez lasek. Pojawiło się mnóstwo ładnych grzybów, w tym prawdziwków. Nie mogliśmy ich tak po prostu zostawić i zaczęliśmy je zbierać. Zapomnieliśmy o ciężarze na plecach, bo mieliśmy zajęcie w postaci obserwacji poboczy i wynajdowania ładnych okazów. 

Trochę później niż zakładaliśmy, dotarliśmy na kemping. Niestety nie było tam pralki, ale i tak zostaliśmy. To bardzo ładne miejsce i trafił się nam chyba najbardziej płaski spot pod namiot. Wykąpaliśmy się, zrobiliśmy ręczne pranie, dosztukowaliśmy linki do suszenia, które porozwieszaliśmy między drzewami i mogliśmy zabrać się za robienie obiadu. Poubierani byliśmy w puchówki i co się dało, bo było całkiem zimno i wietrznie. Na obiad przyrządziliśmy makaron w sosie z borowików z dodatkiem mięsa i sosu pomidorowego. Pycha!