Teveltunet Fjellstue – Røros
08 Wrzesień 2017 – 16 Wrzesień 2017
9 Dni
155 km
TOTAL: 2348 km
08 Wrzesień 2017 (Piątek) – przy szlaku E1, ok. 18 km przed Storerikvollen
Dystans: 24.7 km
Słońce rano nas nie obudziło, ale to tylko dlatego, że chowało się za drzewami. Dzień zapowiadał się jednak nie najgorzej. Co najważniejsze rano nie padało, a my mieliśmy sporo rzeczy do zrobienia. Zjedliśmy śniadanie w namiocie i potem zabraliśmy się oporządzenie paczki, parcelowanie orzeszków, pakowanie i przepakowywanie.
Wyszliśmy koło 9:30 i od samego początku, ostro pod górę, najpierw przez las aż wyszliśmy ponad linię drzew. Dużo szliśmy przez błota i mokradła, które początkowo próbowaliśmy omijać, gdyż mieliśmy jeszcze suche buty. Niestety nie na długo. Ścieżka była dobrze oznaczona i widoczna, ale szło się dość mozolnie. Na kawę doszliśmy do uroczego jeziorka, z bardzo ładnym miejscem biwakowym. Marcin nie omieszkał zarzucić wędkę, podczas gdy ja gotowałam kawę. Na przerwy zakładaliśmy ubrania przeciwdeszczowe, bo robiło się szybko zimno.
Później zaczęliśmy schodzić w dół, aż doszliśmy do doliny. Ścieżka prowadziła koło farmy przez łąkę, na której pasły się byki. Jak tylko weszliśmy za furtkę, wszystkie zaczęły biec w naszym kierunku. Natychmiast zrobiliśmy odwrót, za furtkę. Dobrze ze w pewnym momencie pojawił się farmer, zobaczył, co się dzieje, i przeprowadził nas przez tę łąkę pod czujnym wzrokiem stada.
Po obiedzie przyrządzonym nad rzeczką znowu zaczęliśmy wchodzić pod górę, by za chwilę schodzić do kolejnej dolinki. Tam ścieżka łączyła się z szutrową drogą. Ruszyliśmy więc żwawiej i wkrótce doszliśmy do rozstaju ścieżek. Wszystkie szlaki były dobrze oznaczone i opisane. Obraliśmy ścieżkę na Storerikvollen i zaczęliśmy się wspinać. Po jakimś czasie Marcin wypatrzył w oddali chatkę i był bardzo zdeterminowany, aby tam dojść, gdyż miał nadzieję, że będzie to otwarte schronisko. Szliśmy więc i szliśmy, chatka znikała, to się pojawiała, ale niestety ścieżka wcale do niej nie dochodziła. Ominęliśmy ją tylko z daleka, ku rozczarowaniu Marcina. Nic to, uszliśmy jeszcze kawałek i rozbiliśmy się w ładnej jesiennej scenerii, na pomarańczowo-brązowo-czerwonym dywanie.
09 Wrzesień 2017 (Sobota) – przy szlaku E1, ok. 10 km przed Nedalshytta
Dystans: 30.0 km
Obudziliśmy się dość wcześnie i w zasadzie zwinęliśmy się na sucho, bo i wilgoci nie było zbyt wiele. Bardzo dobrze szło się z rana, ścieżka była dobrej jakości, trochę w górę, trochę w dół, trochę po bagienkach, ale cały czas mniej więcej na tej samej wysokości. Chmury się zbierały nad naszymi głowami, ale nie padało. Idąc, szukaliśmy miejsca na kawę, obraliśmy takie nad strumyczkiem, całkiem osłonięte od wiatru.
Dalej szło też sprawnie. Spotkaliśmy trzy wędrujące panie, które wybrały się na weekendowe spacerowanie. W porze obiadu doszliśmy do Storerikvollen, ale jako że była to schronisko z obsługą, wokół dużo ludzi, to ominęliśmy ją, przeszliśmy jeszcze parę kilometrów i zatrzymaliśmy się przy dużej rzece wpływającej do jeziora. Jako że woda była głęboka i odpowiednia, to Marcin udał się na powędkowanie, a ja przygotowałam obiad. Po obiedzie jeszcze chwilę porzucał, ale duże fale utrudniały zadanie. Zaczęło się robić się coraz bardziej wietrznie.
Od Storerikvollen ścieżka zamieniła się prawie w autostradę, była szeroka, wydeptana, a potem wyłożona kładkami. Szło się bardzo dobrze. Przeszkodą był tylko wiatr, który wzmagał się z każdą minutą. Ciężko się szlo, gdy podmuchy wiatru próbowały zepchnąć ze ścieżki. Jeszcze zaczęliśmy się wspinać. Schroniliśmy się gdzie za skałką i na szybko pożywiliśmy się kanapkami. Dłuższy postój, na tak otwartym terenie, nie wchodził w grę przy takim wietrze. Wkrótce ścieżka tak zakręciła i zeszła w dół, do rzeki, mieliśmy trochę osłony od wiatru. Tam nad rzeką znaleźliśmy też miejsce pod namiot. Zagotowaliśmy drugi obiad, przeprowadziliśmy szybką akcję mycia nóg i czym prędzej chowaliśmy się w namiocie, bo było bardzo zimno.
10 Wrzesień 2017 (Niedziela) – przy szlaku E1, ok. 10 km przed Stugudal
Dystans: 24.2 km
Przez noc się wywiało, ale za to rankiem niebo całkiem się zasnuło, gęstymi deszczowymi chmurami, które zawisły nam nad namiotem. Zwijaliśmy się na mokro. Ścieżka była cały czas dobra, wyłożona kładkami, a teren nie był wymagający. Szło się więc w miarę sprawnie. Im bliżej Nedalshytta, tym więcej spotykaliśmy ludzi, ale takich krótkodystansowych, i całą masę studentów (ale że to byli studenci to się później dowiedzieliśmy).
Doszliśmy do schroniska z intencją pozostania na kawę i gofry i przy okazji podładowania telefonów. Byliśmy cali przemoczeni, więc zanim weszliśmy do środka, musieliśmy się trochę oporządzić. Na kawę musieliśmy poczekać do 12, bo wcześniej nie wydawano. Było to tylko pół godziny czekania, w międzyczasie zjedliśmy trochę ciasta i rozejrzeliśmy się dookoła. Dowiedzieliśmy się od ludzi, że są tu również prysznice. Zdecydowaliśmy się zatem zostać troszkę dłużej i wykorzystać tę szansę na kąpiel. Wpierw jednak wypiliśmy kawę i zjedliśmy po gofrze. Pan na recepcji nie za bardzo mówił po angielsku, więc skorzystaliśmy z prysznica na konto studentów, którzy tu przebywali na weekendowym zgromadzeniu (było tu ich ze 120). Tak dobrze nam się siedziało, że uraczyliśmy się jeszcze jedną porcją gofrów i kawy. W schronisku spędziliśmy w sumie kilka godzin, ale za to bardzo udanych, bo się wykapaliśmy, osuszyliśmy, najedliśmy i doładowaliśmy.
W tym czasie chmury deszczowe gdzieś sobie poszły i wyszło słońce. Po takim odpoczynku żwawo ruszyliśmy dalej. Ścieżka już nie była tak wychodzona, prowadziła przez bagna i czasem gubiliśmy szlak. Było w miarę płasko, bez większych podejść, ale szło się wolniej, bo była mniej wydeptana. Po późniejszym niż zwykle obiedzie szliśmy dalej przez łąki, jeszcze w słońcu. Niestety wiele nie naszliśmy i musieliśmy zakładać przeciwdeszczówki, bo chmury z powrotem nadciągnęły. Zdążyliśmy się ubrać, zanim lunęło. Potem przestało, potem znów popadało, ale na szczęście namiot zdołaliśmy rozbić między deszczami. Mimo wszystko jednak dzień uznaliśmy za bardzo udany.
11 Wrzesień 2017 (Poniedziałek) –Kjølihytta
Dystans: 19.6 km
W nocy zaczęło bardzo mocno wiać. Nasz namiot uginał się pod naporem wiatru i przewiewało go na wskroś, tak że wszystkie ciepło uciekało. Śniadanie jedliśmy przykryci śpiworkami. To już nie pierwszy taki poranek zimny, wszak jesień już w pełni.
Wiatr był tak przenikliwy, że przewiewał nawet przez spodnie przeciwdeszczowe. Na szczęście jak tylko zaczęliśmy iść, to się rozgrzaliśmy. Wkrótce też zaczęliśmy schodzić i wiatr nie był już tak odczuwalny. Doszliśmy do Stugudalen i potem idąc najpierw drogą asfaltową, potem leśną, weszliśmy w końcu na właściwą ścieżkę. Powoli zaczęliśmy wspinaczkę, a im wyżej tym wiatr się wzmagał i było zimniej. Tuż przed wyjściem ponad linię drzew wykorzystaliśmy jeszcze ich ochronę i zrobiliśmy przerwę na kawę.
Dalej szliśmy pod górę, niezbyt stromo, ale sukcesywnie pod górkę. Ścieżka była dobrej jakości i było w miarę sucho, tylko gdzieniegdzie pojawiały się bagienka. Nie dane nam było długo czekać na deszcz. Dobrze, że akurat wiatr był boczny, więc ten deszcz aż tak nie przeszkadzał. Dopiero jak zaczęliśmy podejście do chatki i zaczęło nam wiać w twarz, to zrobiło się nieprzyjemnie.
Jak tylko weszliśmy do chatki, to stwierdziliśmy, że zostajemy tu na noc, mimo że dopiero druga godzina była. Nigdzie wszak się nam nie spieszyło, a pogoda nie nastrajała do wędrówki. Wykorzystaliśmy ten czas, najlepiej jak mogliśmy, siedząc sobie w ciepełku, podczas gdy na zewnątrz wiało i wiać nie przestawało. Była to pierwsza chatka z zaopatrzeniem na naszej drodze, ale my mieliśmy wystarczająco jedzenia tym razem. Na kolację zrobiliśmy małą ucztę i zapodaliśmy sobie nawet smażone kiełbaski.
12 Wrzesień 2017 (Wtorek) – przy szlaku E1, nad jeziorem Busjøen
Dystans: 14.7 km
Po dobrze przespanej nocy wstaliśmy niespiesznie. Niestety, oczekiwanego słonka nie było i choć w nocy wiatr ustał, to nad ranem znów się wzmagał i zbierały się czarne chmury. Jeszcze wczoraj zaczęliśmy dyskusje na temat naszej dalszych planów. Dzisiaj od rana kontynuowaliśmy temat. A wszystko zaczęło się od tego, że dowiedzieliśmy się, że nasza ostania paczka, która miała czekać na nas w Røros, została odesłana z powrotem do Polski. Zaczęliśmy się zatem zastanawiać nad ewentualnym powrotem, czy już teraz kierować się do najbliższej stacji kolejowej, czy iść do Røros, i jakie ewentualnie mieliśmy opcje. Nie mogliśmy się za bardzo zdecydować. Marcin sobie włączył już tryb „going home” i miał ciężki poranek, żeby zebrać się i wyjść na wiatr i zimno.
W końcu jednak wyszliśmy i na szczęście na początek mieliśmy zejście w dół bardzo dobrą ścieżką, bo starą drogą używaną przy wydobyciach surowców. Po drodze jeszcze rozważaliśmy nasze opcje. Przed dojściem do drogi szutrowej, zatrzymaliśmy się na kawę przy strumyku. Ciężko wychodzi siew trasę w taką pogodę, ale jak już się idzie, to nie jest źle. Póki nie pada i nie wieje zbyt mocno, to jest całkiem przyjemnie. Przygotowani jednak byliśmy na deszcz w każdej chwili. Przy kawie postanowiliśmy dojść co najmniej do Glåmos i tam korzystając z Internetu zbadać, jakie są opcje ewentualnego powrotu.
Już nie raz się przekonaliśmy, że kawa uskrzydla i żwawo weszliśmy z powrotem w teren i ścieżką średniej jakości dotarliśmy do jeziora. Szliśmy kawałek wzdłuż niego. Na chwilę się zatrzymaliśmy, bo Marcin chciał porzucać, ale wiatr i fale nie pozwalały na to. Koniec jeziora był jakby bardziej osłonięty od wiatru i to tam jeszcze się zatrzymaliśmy i ja przygotowywałam obiad, podczas gdy Marcin próbował wędkować – niestety znów bez rezultatu. Odeszliśmy od jeziora, ale po kilku kilometrach doszliśmy do drugiego, większego jeziora Busjøen. A tam naszym oczom ukazała się chatka i to otwarta (należąca do bractwa myśliwych i wędkarzy). Była bardzo wiekowa, ale też miała specyficzny klimat i wystrój w środku. Mimo że było jeszcze dość wcześnie, koło 15, to postanowiliśmy tutaj się zatrzymać. Po pierwsze chata była otwarta i darmowa (a takich mało nam się trafia na koniec dnia). Po drugie przed sobą mieliśmy odcinek przełajowy, którego nie chcieliśmy robić wieczorem, żeby nas noc nie zastała nie wiadomo gdzie, zwłaszcza że zaczynało padać i wiatr się wzmagał. Po trzecie i najważniejsze: nigdzie nam się nie spieszyło, nie musieliśmy kilometrów robić, w końcu mieliśmy też mieć trochę radości z tego wszystkiego. Spędziliśmy zatem bardzo miłe popołudnie i wieczór przy świeczkach.
13 Wrzesień 2017 (Środa) – Glåmos Train Station
Dystans: 25.0 km
Nadzieje na ładny słoneczny poranek ulotniły się, jak tylko odsłoniliśmy firanki i ujrzeliśmy niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami. Dobrze, że chociaż wiatr się uspokoił. Wyszliśmy fizycznie przygotowani na deszcz a mentalnie na trudny odcinek przełajowy. Zaczęliśmy od wspinania się, aż doszliśmy do jakiegoś jeziorka. Jako że nie padało, Marcin wyciągnął wędkę i zarzucił parę razy. Ale jakoś do tej pory nadal nie miał szczęścia w górskich jeziorkach. Wspięliśmy się do około 1000 metrów, a jako że drzew tu nie było, teren nie był pozarastany krzakami, to szło się całkiem dobrze. Wkrótce zaczęliśmy schodzić i w porze kawowej doszliśmy do małych jeziorek. Nawet słonko pokazało głowę.
Potem już szybko poszło z górki, doszliśmy do lasków i wkrótce weszliśmy na leśną, ubitą drogę, którą w okamgnieniu doszliśmy do drogi asfaltowej. Skropieni deszczem znaleźliśmy się w Glåmos. Najpierw skierowaliśmy nasze kroki do sklepu, bo jakieś bułki i coś do picia. Tak zaopatrzeni ulokowaliśmy się na pobliskiej stacji pociągowej. Poczekalnia była ładna i ciepła, miała tylko jeden mankament – brak Internetu, a na to liczyliśmy. Wróciliśmy zatem do sklepu i tam za zgodą pracownika, ulokowaliśmy się przy stoliku w kąciku, podłączyliśmy się do prądu i korzystaliśmy z darmowego Internetu, aby wyszukiwać opcje powrotu do Polski. Ciężko szło, bo nie do końca mogliśmy się zdecydować skąd, i jak, czy pociągiem, czy jednak samolotem. Siedzieliśmy tak, aż przyszła godzina zamknięcia sklepu. Kupiliśmy zatem coś do jedzenia i wróciliśmy do poczekalni dworcowej zastanawiać się co dalej począć. Zjedliśmy kolację, potem znowu poszliśmy pod sklep, na dalsze poszukiwania aż deszcz wygnał nas z powrotem do poczekalni. W tym czasie zrobiło się już ciemno. Nie za bardzo nam się chciało wychodzić w ciemna noc i nie wiadomo gdzie rozbijać namiot. Chcąc nie chcąc zostaliśmy na poczekalni, nastawiając się mentalnie na ciężką noc, na twardych ławkach. Musieliśmy jeszcze podjąć decyzję, mieliśmy kilka opcji, ale musieliśmy się w końcu na coś zdecydować.
14 Wrzesień 2017 (Czwartek) – Bergstadens Camping, Røros
Dystans: 16.4 km
Jakoś przerwaliśmy noc, rozłożyliśmy jeden materac i karimatę i ulokowaliśmy się w kąciku. Na szczęście nikt nas nie niepokoił. Upewniliśmy się tylko o której odjeżdża pierwszy pociąg, żeby wstać, zanim ktoś się pojawi. Po śniadaniu ubraliśmy się ciepło i poszliśmy posiedzieć przed sklep, aby przez Internet zakupić bilety na samolot. Trochę to nam zajęło, bo mieliśmy problem z karta, a ja w pewnym momencie myślałam, że zgubiłam portfel, bo zapodział mi się w torbie. Tak czy siak, w końcu zarezerwowaliśmy lot z Oslo do Berlina na za dwa dni. Tuż przed 9, zanim nawet otworzyli sklep, trochę zmarznięci ruszyliśmy w drogę do Røros, tak zupełnie niespiesznie. Najpierw wzdłuż drogi podrzędnej, potem wypatrzyliśmy ścieżynkę leśną, którą można było dojść do miasta, zamiast iść drogą główną. Jeszcze w lesie zatrzymaliśmy się na naszą ostatnią kawę w terenie na tej wyprawie.
Doszliśmy na kemping na obrzeżach miasta, a tam przywitała nas kartka – zamknięte z powodu zakończenia sezonu. No tak, tego można było się spodziewać. Zeszliśmy do centrum miasta, na informację turystyczną. Pani doradziła nam, że ten kemping, na którym byliśmy, jest najlepszy. Zaraz też zadzwoniła do starszej pani, która opiekowała się kempingiem poza sezonem i okazało się, że mogliśmy tam pozostać. Wróciliśmy więc na kemping. Starsza Pani niestety ani grama po angielsku nie mówiła, ale jakoś się dogadaliśmy co do ceny, prysznica, a nawet pralkę sobie załatwiliśmy. Zapłaciliśmy od razu za dwie noce.
Po oporządzeniu się zeszliśmy do miasta zrobić zakupy jedzeniowe i popatrzeć na Internet. Wieczorkiem wróciliśmy i zrobiliśmy sobie kolację ze świeżym chlebkiem, twarogiem i pomidorkiem. I żeby dowiedzieć się co się w świecie dzieje, włączyliśmy sobie TV, który miał kilka kanałów angielskich. Pogadaliśmy sobie jeszcze trochę z motocyklistami, których to zagarnęliśmy na kemping, widząc ich gapiących się na kartkę z napisem „zamknięte”.
15 Wrzesień 2017 (Piątek) – Bergstadens Camping, Røros
Dystans: 0.0 km
Wczoraj oficjalnie zamknęliśmy licznik wyprawy. 2348 kilometrów! Jest to wręcz niewiarygodne! Z pierwszych stu pamiętamy chyba każdy jeden, a potem to już poleciało i nie wiadomo kiedy zrobił się tysiąc, który świętowaliśmy pobytem w chatce, i wkrótce do dwóch tysięcy dobiliśmy. Wciąż nie mogliśmy uwierzyć, kiedy i jak szybko to wszystko minęło.
Nocy nie przespaliśmy zbyt dobrze, bo jakieś psy szczekały. Wstaliśmy niespiesznie, po śniadaniu wstawiliśmy pranie i obejrzeliśmy sobie program w TV. Pogawędziliśmy też trochę z kolegami motocyklistami. Wypiliśmy pierwszą kawę i udaliśmy się do miasta. Bardzo ładne, historyczne miasteczko, ze starą zabudową. Dziś chyba po raz pierwszy mieliśmy szczęście do deszczu, bo lało, podczas gdy my właśnie zajadaliśmy się mini brioche w przytulnej kawiarence.
16 Wrzesień 2017 (Sobota) – Oslo, Norwegia
Rankiem po porządnym śniadaniu, zaczęliśmy ostateczne pakowanie. Posiedzieliśmy chwilkę jeszcze w pokoju telewizyjnym, po czym ruszyliśmy w kierunku miasta. Najpierw zaszliśmy do kawiarenki na kawę i ciastko, a potem już na stację pociągową w oczekiwaniu na pociąg. Dojechaliśmy do Oslo, gdzie spędziliśmy noc na lotnisku i w niedzielę rano wsiedliśmy do samolotu.
I tak oto zakończyliśmy naszą kolejną, wspaniałą przygodę. Z lekkimi plecakami, kilka kilogramów lżejsi, ale za to z dużym bagażem doświadczeń i wspomnień udaliśmy się na zasłużony odpoczynek w naszych rodzinnych domach.