Ritsem (Szwecja) – Junkerdal Turistsenter
25 Lipiec 2017 – 31 Lipiec 2017
7 Dni
191 km
TOTAL: 1348 km
25 Lipiec 2017 (Wtorek) – przy szlaku Padjelanta, ok. 10 km przed Låddejåkkåstugan, Szwecja
Dystans: 26.8 km+ok. 10 km łódką
Ritsem to dość duże centrum turystyczne i dużo ludzi się przewijało, musieliśmy się trochę nagimnastykować rano w kuchni, aby przyrządzić przeznaczoną na dziś jajecznicę. Czekała nas dzisiaj przeprawa łódką turystyczną na drugą stronę jeziora Áhkájávrre. Od rana świeciło słońce i zapowiadał się piękny dzień. Łódka odpływała dopiero po 11, zdążyliśmy więc jeszcze wypić kawę w hostelu.
Po 40 minutach przeprawy byliśmy na drugim brzegu jeziora i mogliśmy kontynuować naszą wędrówkę. Trochę ludzi chodziło tą ścieżką, gdyż jest ona bardzo popularna, co jakiś czas mijaliśmy więc kogoś na trasie. Szlak Padjelanta prowadzi pięknymi dolinami i jest też bardzo dobrze przygotowany do ruchu turystycznego. Szeroka ścieżka, wydeptana, z drewnianymi kładkami przez bagienka i mostkami przez rzeczki. Tempo nasze wzrosło, że momentami prawie biegliśmy, tak dobrze się wędrowało. Było również bardzo ciepło, tak że pierwszy dzień, cały spędziliśmy bez żadnych okryć wierzchnich, tylko w krótkich rękawach. Komary miały ucztę, ale póki szliśmy, to nie były one takie uciążliwe. Na każdym postoju jednak ubieraliśmy bluzy i siatki na głowy.
26 Lipiec 2017 (Środa) – przy szlaku Padjelanta, ok. 6 km przed Staloluokta, Szwecja
Dystans: 27.9 km
Nogi nie zwyczajnie to takich biegów po terenie, dały o sobie znać następnego ranka. Cały dzień w wysokich butach, przy takiej temperaturze, nie robi stopom dobrze. Dlatego staramy się podczas przerw wyciągać nogi, choć na chwilę, a jak jest taka możliwość to ochłodzić je w wodzie. Przejścia po płachtach śniegowych teraz były dla nas przyjemnością, bo naturalnie chłodziły buty.
W południe doszliśmy do chatki Låddejåkkåstugan. Tam, na stoliku piknikowym rozbiliśmy się na kawę. Była na chatce wywieszona informacja, że jej host oferował jakieś produkty na sprzedaż (w tym wędzoną rybkę, na którą sobie smaku narobiliśmy), ale niestety sklepik miał być otwarty dopiero po 14. Aż tyle nie mieliśmy zamiaru czekać. Wypiliśmy kawę, chwilę pogadaliśmy z dziewczyną z czerwonym plecakiem, którą już wczoraj widzieliśmy na łódce, a teraz okazało się, że ona też jest długodystansowcem i zaczynała z Nordkappu.
Jak to już wcześniej się zdarzało, kawa dodała energii, i szło się bardzo dobrze, mimo że cały czas pod górkę. Ścieżka dalej w bardzo dobrym stanie i komary również miały się dobrze, żerując na nas cały czas. Pod wieczór doszliśmy do kolejnej chatki i tam zrobiliśmy najdroższe zakupy do tej pory, za 150 SEK dostaliśmy za placek chlebowy, tubkę sera i puszkę napoju energetycznego. Chwilkę jeszcze porozmawialiśmy z trójką chłopaków, którzy byli na krótkiej wyprawie wędkarskiej. Przeszliśmy jeszcze kilka kilometrów i rozbiliśmy się nad strumykiem z pięknym widokiem na jezioro.
Ścieżka ścieżce nierówna – jak ścieżka jest szeroka, z mostkami i kładkami, dobrze widoczna, no i niezasypana śniegiem, to można pokonywać duże odległości każdego dnia. Co innego, gdy ścieżka jest mniej wydeptana, prowadzi przez krzaki i mokradła, ma słabe oznaczenia i wiele przepraw przez rzeki, to wszystko to obniża tempo marszu, a i też odbiera trochę przyjemności z chodzenia.
27 Lipiec 2017 (Czwartek) – przy szlaku E1, na granicy Szwecja-Norwegia
Dystans: 30.0 km
Oboje wstaliśmy z chęcią gotowi na kolejny dzień. Niebo było zachmurzone, powietrze stało, a takie warunki są najlepsze dla komarów. Musieliśmy na głowy siatki założyć, bo kąsały niemiłosiernie. Szybko pokonywaliśmy dystans, szło się miło i przyjemnie.
Po południu zaczęliśmy powolne wspinanie na przełęcz w kierunku chatki Sårjesjaurestugan. Im wyżej tym zaczęły pojawiać się śniegi, najpierw tylko w postaci płacht porozrzucanych gdzieniegdzie. Było już dużo więcej wody, która pochodziła z topniejących śniegów. Wkrótce zieleń całkowicie ustąpiła miejsca bieli i szarości. Nasza prędkość przelotowa spadła drastycznie. Spotkaliśmy kilku ludzi dzisiaj na trasie, a wszyscy chodzili z wędkami przypiętymi do plecaków. Marcin zagadywał ich na tematy wędkowania, rozeznawał się jakie warunki panują i nabierał coraz więcej ochoty na to, aby samemu powędkować.
Wieczorem przekroczyliśmy granicę z Norwegią i tuż za granicą rozbiliśmy obóz, póki były jeszcze miejsca pozbawione śniegu. Granica między państwami tworzyła też taką granicę pogodową. W Szwecji panowało lato, a w Norwegii jeszcze zima trzymała.
28 Lipiec 2017 (Piątek) – niedaleko miasta Sulitjelma
Dystans: 28.7 km
Zapowiadał się ciężki dzień wędrówki przez śniegi, nastawiliśmy się więc psychicznie na trudy. Od rana szliśmy po śniegu wzdłuż jeziora. W porze kawowej dotarliśmy do chatki, gdzie wygrzewając się w słoneczku, miło spędziliśmy czas. Pogadaliśmy z parą wędrowców, którzy nocowali w chatce i teraz wychodzili na trasę. Później my ich minęliśmy i obserwowaliśmy, oglądając się za siebie co jakiś czas, aby zobaczyć jak im szło. Po przerwie z werwą ruszyliśmy dalej. Jako że rano nam dobrze poszło, nabraliśmy motywacji na to, żeby jeszcze dziś dojść do miasta. Wpierw jednak musieliśmy jeszcze wspiąć się na tysiąc metrów. Potem z górki i przez rzekę. Potem znów pod górę i w dół przez dwie rzeki. No i znowu pod górkę. A to wszystko po śniegach. Dobrze nam szło i dopingowaliśmy się wzajemnie.
W końcu zaczęliśmy schodzić do doliny, śniegi zaczęły znikać i zaczęła dominować zieleń. Szybko wytraciliśmy wysokość, a że dobre nam szło, postanowiliśmy dojść do Sulitjelma. Z tysiąca metrów, gdzie jeszcze dziś byliśmy koło południa, zeszliśmy do niecałych 100 metrów n.p.m. Najpierw skierowaliśmy nasze kroki do sklepu, gdzie kupiliśmy ciasto i usiedliśmy na ławeczkach niedaleko sklepu, aby je spałaszować. Cieszyliśmy się, że udany dzień był za nami. Dziś dla odmiany zamiast komarów atakowały nas gzy, wielkie i nieznośne i pozostawiające bolesne pamiątki. Potem kupiliśmy coś na kolację i śniadanie, wyszliśmy za miasto i rozbiliśmy się nad rzeczką.
29 Lipiec 2017 (Sobota) –przy drodze do Coarvihytta
Dystans: 16.8 km
Wstaliśmy niespiesznie, zeszliśmy do miasteczka, gdzie rozsiedliśmy się na jakimś stoliku piknikowym z zadaszeniem i przyrządziliśmy ucztę śniadaniową: normalny chleb, twaróg, pomidory a do tego sok owocowy. Potem rozbiliśmy obóz w przedsionku sklepowym, aby pozałatwiać nasze wszystkie sprawy. Zapytaliśmy wpierw o naszą zaginioną paczkę. Pani powiedziała, że zadzwoni do biura obsługi, jak tylko przyjdzie drugi sprzedawca do pomocy. W międzyczasie odebraliśmy paczkę, która tu na nas czekała. Rozpakowaliśmy ją i próbowaliśmy się jakoś sprytnie zapakować. Rozważaliśmy co dokupić, ażeby było pożywne, ale lekkie. Pakowaliśmy, przepakowywaliśmy, kupowaliśmy, trochę nam to zajęło, ale w końcu zdołaliśmy się ogarnąć. Plecaki były zapakowane do granic możliwości i trochę ważyły. Spotkaliśmy też naszą koleżankę z czerwonym plecakiem, która dotarła, aby odebrać swoją paczkę. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że niestety, ale nasza paczka została bezpowrotnie, oficjalnie uznana za zaginioną i sprawa została zamknięta. Pozostała nam jedynie opcja dochodzenia odszkodowania.
Zapakowani, wyszliśmy ze sklepu i napotkaliśmy samotnego wędrowca, Geralda z Niemiec. Chcieliśmy tylko chwilkę pogadać, a nie wiadomo, kiedy z chwilki zrobiły się cztery godziny, tak przyjemnie się gawędziło. Jako że kawałek zmierzaliśmy w tym samym kierunku, to mieliśmy jeszcze jedną godzinę na rozmowy. Doszliśmy do kempingu, gdzie pożegnaliśmy Geralda, i ruszyliśmy dalej drogą. Chcieliśmy wyjść poza tereny zabudowane i domki, których było tu bardzo dużo. Zapowiadany na dzisiaj deszcz skumulował swoje siły i lunął wieczorem. Obóz rozbijaliśmy w padającym deszczu.
30 Lipiec 2017 (Niedziela) – przy szlaku E1, ok. 1 km od Ballvashytta
Dystans: 26.1 km
Rankiem dalej mżyło, więc zwijaliśmy wszystko mokre. Na początek mieliśmy odcinek drogą szutrową. Po kawie, którą udało nam się wypić pod zadaszeniem, weszliśmy w teren. Ścieżka była dość dobrej jakości, prowadziła pagórkami, to w górę to w dół, trochę przez krzaki, trochę przez bagienka. Szło nam w sumie całkiem nieźle, mimo że plecaki były ciężkie. Nasze organizmy już trochę się przyzwyczaiły do ciężaru. Deszcz przestał padać, ale jako że nie było wiatru, to komary uprzykrzały nam chodzenie. Trzy razy musieliśmy ściągać buty do przechodzenia przez rzeki, ale szło już nam to bardzo sprawnie. Było wiele mniejszych i pomniejszych rzeczek i strumyków, ale te udało się przejść po kamieniach, lub przeskoczyć. Spotkaliśmy kilku wędrowców z wędkami przypiętymi do plecaków. Oczywiście nie omieszkaliśmy wypytać ich o rezultaty i warunki do wędkowania.
31 Lipiec 2017 (Poniedziałek) – Junkerdal Turistsenter
Dystans: 34.4 km
Obudziliśmy się we mgle, która przykrywała jezioro. Zanim jednak zwinęliśmy, mgła rozproszyła się i z każdą chwilą robiło się jaśniej. Ścieżka prowadziła przepiękną doliną, ale ładne kawałki przeplatały się z chaszczami. Kilka razy musieliśmy też zdejmować buty do przekraczania rzek. Na kawę dotarliśmy do chatki Argaladhytta, przepięknie położonej nad rzeką, na ukwieconej łączce. Gdy tak sobie popijaliśmy, zjawił się starszy pan w okularach. Zaprosiliśmy, aby dosiadł się do nas i poczęstowaliśmy kawą. Przyjemnie się gawędziło, wygrzewając się w słoneczku. Zrobiło się bardzo miło, ale czas był ruszać dalej, chcieliśmy jeszcze dziś dojść do Graddis.
Ścieżką prowadzącą wzdłuż rzeki doszliśmy do drogi szutrowej. Wtem nie wiadomo skąd zebrały się ciemne chmury i zaczęło padać. I tak zostało do końca dnia. Kilka kilometrów dalej weszliśmy z powrotem w ścieżkę i tu zaczęły się trudności. Zaczęliśmy od wspinaczki pod górkę, przez bagienka, ścieżka miejscami była niewyraźna, trzeba było jej szukać, co dodatkowo męczyło, zwłaszcza w padającym deszczu. Dalej weszliśmy w las i musieliśmy przedzierać się przez chaszcze – wysokie zielska, a wszystko było wręcz przesiąknięte wodą. Wkrótce i my byliśmy cali mokrzy, od stóp do głów. Nie zniechęcało nas to jednak, gdyż w głowach mieliśmy kemping w Graddis i ciepłą kąpiel. Niestety nie dane nam było. Doszliśmy a tam recepcja zamknięta i żywej duszy dookoła. Zadzwoniłam więc do właściciela, który oświadczył, że możemy zostać, a rano on się pojawi. Dopytałam się o ciepłą wodę i możliwość zrobienia prania, i jak okazało się, że nie mają pralki, to stwierdziliśmy, że nie było nam sensu zostawać. Byliśmy już trochę wymęczeni i głodni, a perspektywa miłego wieczoru oddaliła się od nas.
Wypatrzyliśmy na mapie, że kilka kilometrów dalej jest inny kemping, przy centrum turystycznym Junkerdal Turistsenter. Co prawda nie było to przy ścieżce E1, ale mogliśmy bez problemu później do niej dość. Postanowiliśmy zatem jeszcze dziś tam dojść. Szło się szybko, bo po równej drodze, i w godzinkę byliśmy na miejscu. A tam… guzik wielki, dwa bąbelki. Całe centrum wyglądało na zamknięte, jednak park z domkami i przyczepami kempingowymi, wyglądał na uczęszczany. Recepcja była zamknięta na cztery spusty, a dodzwonić się nie można było. Myśleliśmy, że to tylko dlatego, że było już dość późno. Pokręciliśmy się po parku, bardzo dużo przyczep kempingowych i domków było zamieszkanych. Jednego z mieszkańców takiego domku zapytaliśmy o możliwość rozbicia namiotu na jedną noc. Powiedział, że nie ma problemu i wskazał miejsce. Wymienił nam też pieniądze, abyśmy mieli monety na ciepły prysznic. Ciepła woda zmyła trudy całego dnia. Potem zjedliśmy małą kolację na stojąco, bo aneks kuchenny nie był wyposażony w miejsca do siedzenia.
Ten postój tez uświadomił nas, jak źle już wyglądamy. Wiedzieliśmy, że ubyło nam trochę kilogramów, ale jak przez tyle dni człowiek na siebie nie parzył i nie widział się w lustrze, to nie zdawał sobie sprawy. Oboje stwierdziliśmy, że potrzebujemy więcej jeść, bo możemy dalej nie dać rady. Musieliśmy jeszcze raz przeanalizować, co jedliśmy i co moglibyśmy jeść, aby było kaloryczne i pożywne, ale jednocześnie lekkie i nieduże objętościowo.