Na rowerze w Waikato, Nowa Zelandia

Chcieliśmy spróbować czegoś innego w naszych podróżach, wpadliśmy na pomysł, aby jeździć na rowerze w Nowej Zelandii. Tylko na krótki czas. Nie byliśmy pewni czy to się nam sprawdzi, ale chcieliśmy spróbować. Plan był prosty, kupić dwa rowery i przyczepkę w Auckland, przejechać rowerami Wyspę Północną i potem sprzedać rowery.

Pierwszym trudnym zadaniem było znalezienie rowerów i przyczepki. Wyszukaliśmy w Internecie miejsc, gdzie sprzedają nowe lub używane rowery i tak zaplanowaliśmy naszą wizytę w mieście, aby uwzględnić te miejsca. Pod koniec bardzo długiego i męczącego dnia, przemieszczania się z jednego miejsca w drugie, z jednego końca miasta na drugi koniec, udało nam się znaleźć to, co uważaliśmy za dobre dla nas. Niestety nie mogliśmy zabrać rowerów tego samego dnia, ponieważ wymagały one przeglądu i kilku zmian. Umówiliśmy się na odebranie ich za dwa dni, co dla nas oznaczało jeszcze jedną noc w Auckland. Na szczęście nasz couchsurfingowy gospodarz pozwolił nam zostać na dodatkową noc.

[quote]Pełni mieszanych uczuć, niepewni czy to się uda, ale podekscytowani nowym wyzwaniem, przygotowaliśmy się na naszą wycieczkę rowerową[/quote]

W umówionym czasie czekaliśmy przed sklepem rowerowym. Pojawił się szef i dostaliśmy nasze rowery. Mieliśmy czas, aby sprawdzić je dobrze, dostosować siedzenia i przygotować przyczepkę. Robiąc to, zauważyliśmy uszkodzenie opony, która została założona na jednym z rowerów. Ponieważ szef był zajęty, musieliśmy sami zmienić oponę. Wyszło to nam na dobre, ponieważ mogliśmy przećwiczyć zmienianie opon i dostaliśmy dwie dodatkowe dętki jako gratyfikację za kłopoty.

Mieliśmy długą drogę wyjazdową z Auckland, więc zaczęliśmy powoli, poruszając się po różnych ulicach i przyzwyczajając się do rowerów. Okazało się to dość trudnym zadaniem, zwłaszcza z przyczepką, ale udało nam się wydostać z miasta. Zaczęliśmy szukać pól kempingowych, ale nie mieliśmy szczęścia, ponieważ we wszystkich odpowiednich miejscach widniały znaki „zakaz namiotów”. Tuż przed zmrokiem udało nam się znaleźć miejsce pod drzewami na końcu łączki, z dala od domów.

Nasze pupy i nogi bolały, ale tego raczej się spodziewaliśmy. Ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Kręte drogi były mieszanką zjazdów i podjazdów. Zaczęło padać w pewnym momencie, więc zatrzymaliśmy się pod drzewem na chwilę. Tam spotkaliśmy Jordy z Holandii, który to też jechał rowerem przez Nową Zelandię. Później spotkaliśmy się jeszcze przy kilku okazjach. Ciągnięcie przyczepki pod górę okazało się prawie niemożliwe. Było to zbyt duże obciążenie; nawet pchanie było dość trudne i zmienialiśmy się, ciągnąc rower z przyczepką pod górę. Nagroda, zjazd w dół, był czystą radością. Pod koniec dnia, chociaż było wiele miejsc ze znakami „zakazu kempingu”, znaleźliśmy jedno miejsce, które zezwalało na namioty i w dodatku było darmowe! Z gorącą wodą i elektrycznością mieliśmy je tylko dla siebie. Jak miło!

Dalej droga prowadziła wzdłuż wybrzeża I była w miarę płaska, więc kilometry mijały dość szybko. Problemem było palące słońce, które sparzyło nas bardzo szybko. Nie mogliśmy znaleźć miejsca, w którym moglibyśmy zatrzymać się w cieniu, więc jechaliśmy dalej, upewniając się, że nałożyliśmy na siebie odpowiednią warstwę kremu ochronnego. Próbowaliśmy wbić się na ścieżkę rowerową, ale ponieważ była ona szutrowa, to ciągnięcie przyczepki było jeszcze trudniejsze. Trzymaliśmy się więc dróg. Dotarliśmy do rozdroża w Kopu i mieliśmy decyzję do podjęcia, w którą stronę jechać, na wschód czy na południe. Chcieliśmy trochę pochodzić w parku narodowym Coromandel, ale musieliśmy gdzieś zostawić rowery na kilka dni. Najpierw jednak potrzebowaliśmy znaleźć nocleg. Nie mogliśmy się zdecydować, którą drogą jechać, a słońce nam doskwierało. Zatrzymaliśmy się przy Centrum Ogrodowym i poprosiliśmy o wskazanie miejsca pod namiot lub kempingu. Najbliższy był kilka kilometrów na północ i tam pojechaliśmy. Ku naszemu zaskoczeniu, Jordy z Holandii też tam nocował. Wymieniliśmy nasze wrażenia i plany na najbliższe dni, to był miły wieczór.

Następnego dnia zatrzymaliśmy się w centrum informacyjnym, prosząc o pomoc we wskazaniu miejsca, w którym moglibyśmy przechować nasze rowery. Już prawie mieliśmy to załatwione, ale kiedy wypłynęła idea naszej wędrówki po okolicy, pani powiedziała, że to będzie niemożliwe, ponieważ wszystkie szlaki zostały zamknięte jako skutek dużych powodzi zimowych i pozostaną zamknięte do połowy grudnia. Była t więc odpowiedź na nasze pytanie, nie było sensu nam zostawać, musieliśmy ruszyć na południe. Po długiej dyskusji postanowiliśmy udać się w kierunku Tauranga, gdzie zadecydujemy o naszych dalszych planach. Ponownie wybraliśmy drogę zamiast szutrowej ścieżki rowerowej i wczesnym popołudniem dotarliśmy do Paeroa, gdzie znaleźliśmy publiczny kemping w mieście, tylko za 5 NZD za noc. Zostaliśmy tam i mogliśmy cieszyć się miłym wieczorem, odpoczywając w cieniu.

Rano, gdy się pakowaliśmy, przejeżdżał obok nas Jordy z Holandii. Zatrzymał się i pogadaliśmy chwilkę, zanim nasze ścieżki się rozeszły, gdyż on jechał na południe, a my odbijaliśmy na wschód. Kto wie, może kiedyś się spotkamy :) Postanowiliśmy jechać szlakiem Hauraki Rail Trail, i to była najlepsza decyzja, którą podjęliśmy. Ścieżka, choć szutrowa, była ubita, więc ciągnięcie przyczepki nie było takie złe. Czytaliśmy, że ta część szlaku między Paeroa i Waihi, którą chcieliśmy przejechać, była naprawdę przyjemna, z wieloma atrakcjami po drodze. Jak tylko zaczęliśmy nią jechać, zrozumieliśmy dlaczego. Ścieżka prowadzi wzdłuż historycznej linii kolejowej i przechodzi przez bujnie zielone tereny uprawne, z dala od ruchliwej drogi, w spokojnej okolicy. Było wiele drzew, które dawały dużo cienia, więc jazda była przyjemna. Przejechaliśmy przez tunel kolejowy o długości 1.2 kilometra, następnie mostem nad wąwozem Karangahake i dalej jechaliśmy wzdłuż rzeki Ohinemuri do Waili, ciesząc się jazdą przez całą drogę. W Waihi wjechaliśmy z powrotem na drogę i udało nam się dotrzeć do Katikati wczesnym wieczorem. Było wiele miejsc tzw. Freedom Camping, ale one nie zezwalają na pozostawanie w namiocie. Chodziliśmy po mieście szukając miejsca na nocleg. Kiedy nastała ciemność, postanowiliśmy zatrzymać się w wielkim parku, pod drzewami, z dala od domów.

Ostatni odcinek do Tauranga to była jazda główną drogą. Była to długa i męcząca przejażdżka w pełnym słońcu, w górę i w dół po licznych wzgórzach. Marcin miał szczególnie ciężkie chwile, ponieważ mięśnie bardzo go bolały po kilku dniach jazdy na rowerze. Droga była bardzo ruchliwa, co nie pomagało, ale udało nam się dotrzeć do miasta wczesnym popołudniem. W centrum informacyjnym zarezerwowaliśmy nasz nocleg. Było to naprawdę miły, spokojny i mały kemping, Fernland Spa, z gorącymi basenami. Zdecydowaliśmy się zostać na dwie noce, aby porządnie wypocząć i poczynić dalsze plany.