Skandynawia – Dziennik Podróży

DZIEŃ 1. KIERUNEK STAVANGER


Leicester –> Newcastle Upon Tyne (328 km) –> promem do Stavanger

No to wyruszyliśmy. Po kilkumiesięcznych przygotowaniach jesteśmy w drodze. Rano śniadanko…jajecznica (pewnie długo jej nie zobaczymy)…i w drogę. Pogoda sprzyjała, nie padało, choć było zimno. Mały chrzest nas jednak nie ominął – pokropiło nas troszkę:)

Czekając na promDo Newcastle dotarliśmy bez większych problemów. Załadowaliśmy się na prom, przymocowaliśmy motor i pożegnaliśmy Anglię na kilka tygodni. Po zalokowaniu się w kabinie udaliśmy się na zwiedzanie promu. Wymęczeni głodem postanowiliśmy zainwestować 239NOK/osobę za kolację w restauracji typu bufet. Potem spacer po pokładzie, pogoda dopisała, słoneczko świeciło a morze było spokojne.

DZIEŃ 2. WODOSPADY, GÓRY I DOLINY


Stavanger –> okolice Voss (298 km)

Norwegia przywitała nas deszczem, ale w ciągu dnia wypogodziło się. Do brzegu dobiliśmy zgodnie z planem, o 10.30. Skombinowaliśmy małe śniadanko. Gdy już chcieliśmy wyruszać w drogę, uświadomiliśmy sobie że zgubiliśmy N-coma! To się nagadaliśmy w czasie drogi… tyle walki o ten sprzęt i nacieszyliśmy się nim tylko jeden dzień. Prawdopodobnie „zostawiliśmy” go na promie, ale nawet nie byliśmy sobie w stanie przypomnieć gdzie jeszcze był a gdzie go już nie było. Zdegustowani trochę ruszyliśmy drogą E39, pokonując tunele i mosty, potem na drogę E134.

Wodospad Langfoss, przy drodze E134Po drodze napotkaliśmy 5-ty co do wielkości wodospad w Norwegi, Langfoss. Olbrzymie ilości wody spłwyające po zboczu górskim, rozbijające się o skały…to warto zobaczyć. W miarę posuwania się naprzód krajobraz robił się ciekawszy, coraz wyższe góry no i fjordy. Z drogi E134 wjechaliśmy w drogę nr 13. Droga ta jest niesamowita, wije się wzdłuż strumyka otoczonego górami. Zieleń lasów, czystość strumyczka, potężne głazy i skały…na długo ta droga utkwiła nam w pamięci. Po dniu pełnym wrażen z ochotą rozbiliśmy namiot. Chwila na rozmyślania, zapiski przy herbatce no i spać.

CIEKAWOSTKA: Tuneli jest tutaj dużo, nie wszystkie są widoczne na mapach. Tunele i mosty są charakterystyczne dla tej krainy. A swoją drogą to zadziwiające co ludzie robią: kilkukilometrowe tunele, wykute w skałach, gdzieś w górach, mroczne, zimne, zdawać by się mogło że nie mają końca…to robi wrażenie… i tak naprawdę nie wiesz co znajduje się po drugiej stronie. Wjeżdzasz do tunelu w deszczu, a po drugiej stronie juz nie pada.

DZIEŃ 3. DOKĄD PROWADZI TA DROGA


okolice Voss –> okolice Gerianger (354 km)

Norweskie drogi są zadziwiające, nie wiesz tak naprawdę dokąd cię zaprowadzą, a jeśli myślisz, że droga nie może prowadzić wyżej, to szybko przekonasz się, że może. I zaczęło się od samego rana, choć nic tego nie zapowiadało. Obudziliśmy się w słoneczku, szybka akcja zwinięcia obozu i już byliśmy w trasie.

Kolejny wodospad (droga nr 13)Nawet dobrze się nie rozpędziliśmy, a tu napotkaliśmy serpentynę i to wcale nie małą. Z góry wspaniały widok na spokojną, uroczą dolinkę, gdzie spędziliśmy noc. Mknęliśmy dalej drogą nr 13 do Voss i dalej do Vangsnes, gdzie przeprawiliśmy się promem do Hella i dalej drogą nr 55. Widoki niesamowite. Tego naprawdę nie da się opisać, to trzeba zobaczyć! Piękno gór w całej krasie, potoki o wodzie tak czystej, aż nienaturalnie turkusowej, soczysta zieleń lasów, małe wioseczki z kolorowych domków wpasowane w zbocza gór, a to wszystko skąpane w słońcu.

Drogą 55 wspnialiśmy się coraz wyżej, aż wjechaliśmy w śniegi. Czapy śnieżne wysokie na kilka metrów. Zimno było okropnie a my jechaliśmy wciąż wyżej i wyżej osiągając wysokość 1434m n.p.m. Tam miłe spotkanie – para Polaków, również podróżująca motocyklem w kierunku Nordkapp-u, jednakże inną trasą. Tu widzieliśmy najwyższe szczyty Norwegii. Dalej pojechaliśmy na zachód drogą nr 15, znowu w śniegach.

Zima w pełniZatrzymaliśmy się przed zjazdem na drogę nr 63 z zamiarem rozstawiania obozu, a tam ostra zima. Zmarznięci rozglądaliśmy się po okolicy i wtedy to para Niemców wyjrzała z caravanu i zaprosiła nas na herbatkę. Bardzo miły akcent no i co najważniejsze rozgrzaliśmy się trochę. Po krótkiej pogawędce, zgodnie z ich radą ruszyliśmy dalej. A tu niespodzianka – Droga Orłów, z góry wyglądała niczym wstążka rzucona na zbocze góry, z dołu praktycznie niewidoczna, ukryta gdzieś w drzewach. U dołu tej drogi, w sielankowej dolince rozbiliśmy namiot. Spotkaliśmy kolejną już parę Polaków, którzy podróżowali samochodem. Jak się później okazało nasze drogi jeszcze się spotkały.

PRAWDA O NORWEGII: Norwegia to przede wszystkim góry i fjordy. Pogoda tu zmienia się z minuty na minutę. W jednym momencie jest zimno i marzniesz, a parę kilometrów dalej, robi się ciepło, bo zjeżdżasz z gór w dolinę.

DZIEŃ 4. GERIANGER I DROGA TROLI


okolice Gerianger –> Asen (434.5 km)

Spory kawał drogi za nami, a wrażeń jeszcze więcej. Rano przywitała nas słoneczna pogoda i jak się okazało została z nami do końca dnia.

Statek pasażerski pływający po wodach Geriangerfjord-uBezchmurne niebo, cieplutko, aż rozbieraliśmy się z dodatkowej warstwy ubrań. Dziś zobaczyliśmy chyba największe atrakcje. Z samego rana dotarliśmy nad przepiękny fjord Gerianger. Do dziś mam to wspaniałe zjawisko przed oczyma, głebia wód otoczonych wysokokimi górami, porośniętymi lasami, warkocze wodospadów opadających ze zboczy skalnych. Nie bez powodu Gerianger jest uważany za najbardziej malowniczy z fjordów Norwegii, bez wątpienia zasługuje na to miano.

Dalej drogą nr 63 przebiliśmy się przez śniegi aż dotarliśmy do Trollstigen i drogi Troli. Niestety żaden z Troli nie chciał z nami pogadać, chyba za dużo ludzi tam było. I tam gdzie dużo ludzi tam niestety robi się zbyt komercyjnie:/

Droga Troli - droga nr 63 niedaleko TrollstigenDroga Troli widziania z góry robi niesamowite wrażenie. Ludzie jednak mają fantazję, żeby zbudować drogę na takim zboczu górskim. Podziwiam Norwegów za to. Jeżeli na drodze stanie góra, to można zbudować tunel, albo drogę poprowadzić stromymi zboczami górskimi. Jak w drodze przeszkadza woda, to zawsze można przeprawić się promem, albo wybudować tunel podwodny, jak widać dla Norwegów nie ma rzeczy niemożliwych.

Z drogi nr 63 wjechaliśmy na drogę nr 64 i potem na E39 w kierunku Trondheim, tam krótki posiłek i poszukiwanie noclegu. Po kolejnych wrażeniach i długim dniu zasnęliśmy jak dzieci.

PRAWDA O NORWEGII: Komary, są i to wszędobylskie i denerwujące. Warto zaopatrzyć się w „antykomara”. Pełno było komarów i różnorakich much muszek, które rozbijały się nam na kaskach.

DZIEŃ 5. DZIEŃ JAZDY


Asen –> okolice Holm (435 km)

Tego dnia jechaliśmy i jechaliśmy. Jak się później okazało przebyliśmy najdłuższy dzienny dystans w tej podróży: 435km. A jechało się bardzo dobrze, droga wymarzona do jazdy, no i pogoda dopisała. Norwegia codziennie nas zachwycała, widoki zapierające dech w piersiach. Ludzie żyją sobie tutaj sielankowo.

Droga wymarzona do jazdyPRAWDA O NORWEGII: Tutejsze wioseczki wtopione są wręcz w krajobraz gór, wciśnięte gdzieś między skały, wysoko, zdawać by się mogło, że odcięte od świata, ale do wszystkich prowadziła droga. Miasteczka rozłożone na sielankowych dolinkach, w których życie toczy się spokojnie, bez pośpiechu.

P.S. Sorry Marysiu, wcale nie mam wyrzutów sumienia, że ja wojażowałam a wy w domu harowaliście przy wiśniach. W takiej krainie jak ta, zapomina się o troskach dnia codziennego, a żyje się chwilą:)

DZIEŃ 6. KOŁO POLARNE I DZIEŃ CZEKANIA NA PROMY


okolice Holm –> Bodo (302,5 km) –> promem na Lofoty

Na kamienistej plażyJechaliśmy, jechaliśmy no i przejechaliśmy, a raczej przepłynęliśmy koło polarne. Oznaczało to że przez jakiś czas nie zaznamy nocy. W miarę posuwania się na północ dało się odczuć coraz większy chłod, wszak to już daleka północy.
Dziś mieliśmy dzień czekania na promy. Poruszaliśmy się drogą nr 17 wzdłuż wybrzeża. Droga ta jest poprzecinana przeprawami promowymi. Ruch drogowy jest tutaj wyznaczany przez promy. Można jechać kilometrami i nie spotkać żadnego samochodu, a za chwilę cały rząd – to znaczy, że niedawno prom przybił do brzegu. A Norwegia cały czas zaskakiwała.

Jęzor lodowca Svartisen (widok z drogi nr 17, niedaleko Holand)Jedziesz i myślisz, że już nie może być ładniej, a tu za kolejnym zakrętem coś nowego i nie możesz oderwać wzroku. Na początku dnia spotkaliśmy dwóch samotnych motocyklistów (Niemca i Holendra). Mijaliśmy się z nimi na szlaku cały dzień. Oni też nas uświadomili, że będziemy przejeżdzać niedaleko lodowca Svartisen, i tak też było. Wspaniały widok, niesamowicie błękitny jęzor lodowca sięgający prawie do podnóża góry, a w dole niebieskie wody fjordu.

Przez mosty, tunele i drogi okrążające fjordy dojechaliśmy w końcu do Bodo, gdzie musieliśmy czekać 3 godziny na prom na Lofoty. Spotkaliśmy tam ponownie, poznaną wcześniej, parę Polaków podróżującą samochodem. I tutaj również poznaliśmy Krzyśka i Adriana, dwóch Polaków na motocyklach, mieszkających na stałe w Niemczech. Po zejściu z promu rozdzieliliśmy się, ale jak się poźniej okazało nasze drogi zeszły się ponownie i tym razem na dłużej.

DZIEŃ 7. LOFOTY


Lofoty –> Evenskjer (304 km)

Lofoty zapamiętamy na pewno na długo. Prom był opóźniony, więc trochę się naczekaliśmy. Cały czas było jasno, więc nie odczuwało się że to środek nocy, i można było w najlepsze podziwiać przepiękne widoki.

Kto by pomyślał że to środek nocyGóry oświetlane przez słońce znajdujące się nisko nad horyzontem. Trochę nas wybujało na promie, ale zdrzemneliśmy się 3 godzinki (przeprawa trwa 4). Po przybyciu do portu okazało się że nie możemy zejść z promu, bo ci na lądzie nie mieli prądu i nie mogli opuścić kładki. Więc zostaliśmy uwięzieni na dobrą godzinę na promie. A jako, że byliśmy zmęczeni i niewyspani bardzo nas to rozdrażniło. Jednak szybko o tym zapomnieliśmy, gdy zobaczyliśmy Lofoty w całej okazałości. Mówią, że Lofoty przez większość roku są pochmurne oraz zamglone – nas jednak przywitały w pełnym słońcu. Szybciutko pomknęliśmy do „A” – miejscowości o najkrótszej nazwie po czym ruszyliśmy dalej. Niedługo po tym znaleźliśmy ładne miejsce, nadające się do rozbicia dzikiego obozu. Mimo, że był juz wczesny ranek to postanowiliśmy się zdrzemnąć kilka godzin. Po męczącej nocy na promie nie było sensu gnać dalej. Po paru godzinach wstaliśmy, szybko zwinęliśmy obóz i już byliśmy w trasie. A oczy nie mogły się nasycić.

LofotyLofoty to sieć wysepek połączonych ze sobą mostami i mostkami. Wyrastające wprost z morza góry otulone chmurkami niczym puchowymi kołderkami, woda niesamowicie czysta i turkusowa, rajskie plaże niczym z reklam biur podróży, coś przepięknego. Lofoty zapamiętamy również z tego, że strasznie nas tam przewiało. Wiał niesamowicie silny i zimny wiatr, ciężko się było przed nim schować, nawet polarek ubrany pod kombinezon nic nie pomagał. Wieczorem było jeszcze gorzej, gdyż słonko schowało się za chmury. Szybko więc rozbiliśmy obóz na dziko i wskoczyliśmy do śpiworków. Tego dnia zasnęliśmy jak dzieci.

WARTO: Przez przypadek dowiedzieliśmy się o istnieniu Muzeum Lodu w stolicy Lofotów – Svolvaer. Naprawdę warto zobaczyć. Pierwsza stała Galeria Lodowa, prezentująca historię Lofotów. Rzeźby wykonane ze stałego lodu, muzyka i blask świateł tworzy niepowtarzalną atmosferę. W barze zrobionym z lodu można również skosztować drinka w lodowym pucharze.

DZIEŃ 8. I NASTAŁ DZIEŃ KĄPIELI


Evenskjer –> gdzieś na E6 za Skibotn (359 km)

Obudziło nas stado owieczek podążających na pastwiska. Wstaliśmy więc i ruszyliśmy w drogę. Dziś już nie wiało tak mocno, ale było chłodno, cały czas jechaliśmy w polarkach. Zrobiliśmy kawał drogi, ale pogoda sprzyjała, słonko świeciło, droga dobra, więc i dobrze się jechało. Widoki cały czas zapierające dech w piersiach. Niebieskie wody fjordów otoczonych górami, śnieg w górach na coraz to niższych wysokościach.

Nad strumyczkiemDziś postanowiliśmy wcześniej rozbić obozowisko, znaleźliśmy bardzo ładny parking nad strumykiem i tam też się rozbiliśmy. Skorzystaliśmy również z możliwości i umyliśmy się w strumyku, woda lodowato zimna, nie można było ustać w niej długo. Jak miło było potem wygrzać się w słoneczku, które nie chowało się za horyzontem.

Czas na małą refleksję. Powoli zbliżaliśmy się się do naszego celu. Jechaliśmy cały czas na północ, robiło się coraz zimniej. Każdy dzień dostarczał nam nowych wrażeń. Byliśmy dopiero tydzień w podróży, a czuliśmy jakby to był cały miesiąc, tyle zobaczyliśmy i tyle przejechaliśmy. Ułożyliśmy się do snu, ciekawi tego co przyniesie nam nowy dzień.

CIEKAWOSTKA: 17300 mostów w Norwegii!!

DZIEŃ 9. NORDKAPP


gdzieś na E6 za Skibotn –> Nordkapp (425 km)

Rano, po wyjeździe z kempingu ponownie spotkaliśmy Krzyśka i Adriana, których poznaliśmy czekając na prom na Lofoty. Od teraz zmienił nam się trochę obraz podróży. Przez kilka kolejnych dni jechaliśmy we czwórkę. Postanowiliśmy jeszcze tego dnia dotrzeć na daleką północy. Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Alta, jest tam muzeum z rysunkami na skałach. Rozczarowało nas to muzeum, ale za to bardzo porządnie się rozgrzaliśmy.

Nordkapp - obowiązkowe zdjęcie z globusemA im dalej na północ tym zimniej. Niebo zasnuło się chmurami i czuć było przenikliwe zimno. Przemroziło nas do szpiku. Ale przynajmniej czuliśmy że zdobywamy Nordkapp. Zdenerwowały nas trochę wysokie opłaty za przejazd przez tunel no i za sam wjazd na Nordkapp. Ale radość ze zdobycia celu była większa! Najpierw poszliśmy do środka centrum turystycznego, ogrzaliśmy się gorącą czekoladą i wysłaliśmy kilka pocztówek, a potem do „Globusa”, po obowiązkowe zdjęcie. Następnie zwiedziliśmy całe centrum i nawet załapaliśmy się na film wyświetlany na panoramicznym ekranie, dającym wrażenie widoku jak z lotu samolotem.

Posępny i tajemniczy krajobraz Nordkapp-uMówią, że przylądek ten przez ponad 320 dni w roku tonie w chmurach i mgłach. My niestety trafilismy na jeden z tych pochmurnych i mglistych dni. Ale i tak zrobiło to na nas wrażenie. Byliśmy na północnym krańcu Europy, sterczące z morskiej wody skały i klify, a przed nami niezmierzone ilości wody, a dalej już tylko biegun.

Było już koło godziny 1 w nocy. Zjechaliśmy więc na najbliższy camping i urządziliśmy sobie grila:), w końcu trzeba to było uczcić.

DZIEŃ 10. FINLANDIA


Nordkapp –> Inari (380 km)

Trochę późno wstaliśmy, ale szybko się zwinęliśmy i ruszyliśmy dalej. Dziś pod hasłem byle do słońca. Mieliśmy nadzieję, że jak zjedziemy z drogi E69 to przywita nas słoneczko. Niestety było pochmurno, ale przynajmniej nie padało. Krajobraz zmienił się całkowicie, wjechaliśmy do Finlandii – kilometry prostej drogi, a wokół tylko lasy i jeziora. Kompletne odludzie, tylko raz na pół godziny mijaliśmy jakiś samochód.

Przepiękny zachód słońcaDojechaliśmy do Inari, zaskoczeni, że przejechaliśmy już kolejną strefę czasową. Wszystkie sklepy i stacje benzynowe pozamykane, udaliśmy się więc na pobliski kemping w bardzo ładnym miejscu, nad jeziorkiem. Chlopaki zaprosili nas na obiad – zrobili spaghetti, dobre było:) Zrobiliśmy małe podsumowanie dotychczasowej podróży. Stwierdziliśmy że musimy zwolnić tempa i urozmaicić trasę, bo zostało nam sporo dni urlopu a dość szybko posuwaliśmy się naprzód.

UWAGA: Pełno tu reniferów, które hasają sobie po drogach i nic sobie nie robią z przejeżdzających tam aut, idą po drodze jakby była ich.

DZIEŃ 11. W POSZUKIWANIU SŁOŃCA I MIKOŁAJA


Inari –> 50km na pd od Rovaniemi (407 km)

Niestety zamiast słońca mieliśmy trochę deszczu. Tymczasem kilometry mijały jeden za drugim, wokół tylko lasy i lasy, czasem jeziorko lub rzeczka. Kompletne odludzia, tylko komarów to było wszędzie i pełno. Bezlitośnie atakowały całymi chmarami. Najlepiej było pozostać w kasku i to jeszcze zamkniętym:)

Załoga w komplecieDziś postanowiliśmy rozdzielić się z chłopakami. Przekroczyliśmy koło polarne razem i przed Rovaniemi powiedzieliśmy sobie do zobaczenia gdzieś, kiedyś w innej podróży. Chłopaki pognali przez całą Finlandię, Estonię i do Polski. My zwolniliśmy tempa i odbiliśmy na Szwecję.

Niestety Mikołaja też nie znaleźliśmy. Dotarliśmy do Rovaniemi trochę za późno i wioska mikołajowa była już zamknięta, no cóż prezenty odbierzemy zatem w grudniu:) Rovaniemi to bardzo małe miasto, nim się obejrzeliśmy już byliśmy poza nim. Musieliśmy wracać, bo koniecznie chcieliśmy coś zjeść. Ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu noclegu. Przejechaliśmy spory kawał, ale od komarów nie dało nam się uciec. Atakowały bezlitośnie, dobrze że mieliśmy antykomara.

DZIEŃ 12. W POSZUKIWANIU MORZA


50km na pd od Rovaniemi –> Overkalix (178 km)

Dalej z nadzieją spoglądaliśmy w niebo i wyglądaliśmy słońca. Dziś niewiele było nam go dane oglądać, no i trochę nas pokropiło. Przejechaliśmy niewiele kilometrów i niestety morza nie widzieliśmy – kolejny zawód po Rovaniemi bez Mikołaja:(

Dzisiejszy dzień wykorzystaliśmy na naciągnięcie i smarowanie łańcucha. No i nie obyło się bez przygód. Na jednym z przystanków odłożyliśmy kaski na pobocze. Podczas gdy my byliśmy zajęci łańcuchem i motorem, naszymi kaskami zajęły się mrówki! W moim były tylko ze 4 , ale Marcin miał ich więcej i walczył dość długo, gdyż powłaziły w różne zakamarki. W końcu jednak to my zwyciężyliśmy!!!! :)

DZIEŃ 13. DZIEŃ MOKREGO BUTA


Overkalix –> Alvsbyn (406 km)

W nocy tak się rozpadało, że myślalam że nam namiot zaleje. Kapało i kapało, nawet z namiotu nie mogliśmy wyjść. W końcu trochę słońce wyszło i osuszyło namiot. Byliśmy w stanie ocenić straty. Woda dostała się do namiotu, materace mokre, Marcina śpiwór również, no i mój lewy but był kompletnie mokry. Zastanawialiśmy sie czy zostać czy jechać, ale deszcz wybrał za nas, rozpadało się na nowo i wróciliśmy do namiotu. Gdy przestało padać wykorzystaliśmy sytuację i poszliśmy po coś do jedzenia. Po śniadaniu stwierdziliśmy, że jednak jedziemy dalej. Było już całkiem późno więc zwinęliśmy się szybko i ruszyliśmy w trasę. Na początku zlało nas porządnie, ale potem wypogodziło się.

Masy wody przelewają się z ogromną prędkością, robiąc przy tym dużo hałasuChcieliśmy się wbić w góry, ale pochmurna pogoda i obawa o brak benzyny odwiodły nas od tego. Dziś przekraczaliśmy dwa razy koło polarne. Skierowaliśmy się zatem drogą 374 na Pitea. Dojechaliśmy do największej w tej części Europy katarakty Storforsen o długości 81 m. Olbrzymie ilości kłębiącej się wody, uderzając o skały przelewają się z ogromną prędkością, robiąc przy tym dużo hałasu. Niesamowite wrażenie, warto odwiedzić to miejsce.

Przejechaliśmy kolejne paredziesiąt kilometrów w poszukiwaniu kempingu, znaleźliśmy bardzo ładny nad rzeczką. Zachód słońca, wokół spokój i cisza i czego tu chcieć więcej…

DZIEŃ 14. MORZE BAŁTYCKIE


Alvsbyn –> Fiske Camp na pd od Byske (146 km)

Jak dobrze obudzić się w suchym namiociku…zwijanie obozu i kierunek Pitea, nad morze tak wyczekiwane przeze mnie. Zupełnie inaczej morze Bałtyckie wygląda od strony północnej, pełno wysepek niedaleko od brzegów. Chcieliśmy rozbić obozowisko na morzem, ale camping w Pitea był bardzo zatłoczony. Ruszyliśmy do Byske, tam podobna sytuacja, ale przynajmniej zjedliśmy dobrego kebaba:)

Fiske Camp nad zatoczką morza Bałtyckiego, gdzieś przy drodze E4 niedaleko ByskeWróciliśmy kawałek drogą E4 w kierunku Pitea, tam wypatrzyliśmy Fiskecamp. Trafiona decyzja, od razu nam się tam spodobało. Spokojna, cicha zatoczka morska, domki z drewna ładnie urządzone. Postanowiliśmy zostać tu na dwa dni.

A ja oczywiście, jakby mało wrażeń mi było, musiałam wejść do wody, nie wiem tylko czemu mnie podkusiło, żeby wejść w sandałach, potem musiałam je suszyć, jeszcze następnego dnia były mokre. Ale nic to – „dziecko zaspokoiło swoje marzenie”. Woda ciepła, a zachód słońca bardzo malowniczy, to był udany wieczór :)

DZIEŃ 15. DZIEŃ POŁOWU


Fiske Camp –> Fiske Camp (0 km)

Zawieszeni w czasie i przestrzeni. Gdzieś w szwedzkim lesie, nad zatoczką. Po wczorajszej przepięknej pogodzie, dziś niespodzianka – obudziliśmy się w deszczu. W chwili bezdeszczowej udaliśmy się na śniadanko do uroczej kafejki – wszytko tam zrobione było z drewna. Prawdziwy kunszt – odpowiednio dobrane, naturalnie ukształtowane drzewa, z których zrobione były krzesła, stół, schody i właściwie wszystko w środku.

Później, na szczęście, zaczęło się przejaśniać. A jako że byliśmy na Fiskecamp, to Marcin chwycił za wędkę (do wypożyczenia były) i udaliśmy się na łowy.

Jako że byliśmy na Fiske Camp, to trzeba było coś złowićCoś słabo szło, mimo że pełno ryb w tej zatoczce było. Dopiero na czwartą przynętę jakaś się złapała, ale nawet nie dała powalczyć ze sobą, poddała się i rozłożyła na „łopatki”. Mogliśmy wymienić ją na wędzoną, ale postanowiliśmy sami usmażyć na grilu. Rozpaliliśmy więc ognisko i zabraliśmy się do dzieła. Pogoda z minuty na minutę robiła się coraz lepsza, juz słoneczko cały czas przyświecało. A rybka smakowała wyśmienicie. Tymczasem słonko grzało, brzuszki pełne i było po prostu błogo. Wieczorem urządziliśmy sobie małe ognisko i zrobiło się bardzo przyjemnie. Potem przyłączył się do nas jakiś Niemiec, który dopiero co namiot rozbił no i wywiązała się pogawędka, po niemiecku, więc ja tylko słuchałam. A Niemiec rozochacał się coraz bardziej i to piwo, to flaszke wyciągnął i częstował. Pogadaliśmy sobie trochę i w dobrych humorach poszliśmy spać .

DZIEŃ 16. DZIEŃ MĘCZĄCEJ JAZDY


Fiske Camp –> Dorotea (416.5 km)

Zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w trasę. Początkowo dobrze się jechało, bo główną drogą, ale potem wjechaliśmy w drogę 370 i się zaczęło, droga ta była w remoncie, czyli cała była wysypana ostrymi kamieniami. Tak Szwedzi remontuja – kawał drogi wysypany kamieniami, pozostawiony do tego aby kierowcy utwardzali tę drogę. Czasem walec przejechał a czasem wodą zmoczyli.

Szutrówka - koszmar dla motocykla sportowegoDroga taka to koszmar dla motocykla sportowego, wymęczyła nas niezmiernie. Do tego nie było oznaczone jak długi był ten odcinek, nie mogliśmy również zjechać w inna drogę, gdyż innych nie było. To było ok 10 km naprawdę męczącej jazdy. Myśleliśmy że to koniec takich przygód na ten dzień, ale jak się okazało poźniej kawałek drogi E45 też był w budowie. Znaki pokazywały 11 km, ale mijający motocyklista poinformował nas że tylko 3 km, więc podjęliśmy wyzwanie. Niedaleko Boliden zajechaliśmy do Muzeum Minerałów. Zaczęło się ciekawie – od prezentacji multimedialnej, potem już nie było tak ciekawie. Na koniec podjęliśmy próbę płukania złota:) Miła odskocznia od całodziennej jazdy. Po długich poszukiwaniach noclegu znaleźliśmy się w Dorotei.

CIEKAWOSTKA: Szwedzi uwielbiają stare, klasyczne auta. Na ulicach szwedzkich miast i miasteczek bardzo często można spotkać stare auta, zwłaszcza amerykańskie.

DZIEŃ 17. ŁUBIN I GROTY


Dorotea –> Gaddede (181 km)

Wczoraj tylko co zdążyliśmy się schować w namiocie, a rozpadało się na dobre. Na szczęście rano słonko świeciło i pozwoliliśmy sobie na chwilę odpoczynku, herbatkę i muffinkę. Dopiero potem powoli się zwinęliśmy. Droga 346 którą zmierzaliśmy okazała się na pewnym odcinku szutrówką, ale jak odbiliśmy w 345 to już była normalna. Tam po krótkich poszukiwaniach odnaleźliśmy atrakcję turystyczną jaką jest Jaktyrgrotyn – małe groty skalne wyżłobione przez kamienie wprawiane w ruch przez pędzącą wodę w strumyku. Ciekawe naturalne zjawisko. Dziś znaleźliśmy kilka miejsc, tzw. nature camping – miejsc wyznaczonych do dzikiego nocowania. A że było jeszcze wcześnie to nie zatrzymywaliśmy się tam.

Pobocza dróg w Szwecji porośnięte łubinemAle jak na złość, gdy zaczęliśmy szukać takiego miejsca to nie mogliśmy trafić. Zmuszeni byliśmy dojechać aż do Gaddede.

CIEKAWOSTKA: Co mnie zaskoczyło w Szwecji to łubin. Było go sporo, porastał głównie pobocza dróg. Wyglądało to bardzo ładnie, aczkolwiek nie spodziewałam się łubinu w tej części Europy.

DZIEŃ 18. Z CHMURKI POD CHMURKĘ


Gaddede –> Kvarnsjo (342 km)

Dziś wcześnie wyruszyliśmy w drogę. Pogoda bawiła się z nami. Z chmurki pod chmurkę, raz deszczyk, to zaraz słoneczko, które nas osuszyło no i znowu deszczyk. I tak cały dzień. Jak po kilkunastu kilometrach postanowiliśmy założyć przeciwdeszczówki, tak zostaliśmy w nich do końca dnia, jako że za ciepło to też nie było.

Śniadanie na ambonie myśliwskiejTrasa prezentowała dziś ładne widoki, gorzej było z komfortem jazdy. Na pewnych odcinkach nawierzchnia podziurawiona, połatana co strasznie nas męczyło. Ale za to zorganizowaliśmy sobie wypasione śniadanie. Po długich poszukiwaniach najpierw sklepu, a potem miejsca na piknik, z inicjatywy Marcina rozrządziliśmy się na…ambonie myśliwskiej, postawionej gdzieś niedaleko drogi. Akurat w czas naszego śniadania rozpadało się, ale my mieliśmy dach nad głową no i ciepła herbatkę:)

To nie był koniec przygód dzisiejszego dnia. Trochę nam czasu zajęło poszukiwanie noclegu. W końcu znaleźliśmy się w Kvarnsjo. Bardzo sympatyczny kemping, na zboczu góry z widokiem na uroczą dolinkę.

Nocleg w Kvarnsjo, przy drodze 316Atrakcją był namiot eskimoski z grilem w środku i domek „grilowy” – z ogniskiem na środku. Urządziliśmy sobie więc ognisko i pieczołowicie doglądaliśmy kiełbasek, aby się równo wysmażyły. Niestety kiełbasa kupiona na chybił trafił okazała się nie kiełbasą, lecz jakąś mieszanką z ryżu, ziemniaków i niewiadomo czego… no to się najedliśmy… no cóż zostały nam kanapki:/ Ale wieczór i tak był przyjemny, przy muzyce i cieple ogniska:)

CIEKAWOSTKI: Niedaleko Gadedde znajduje się Korallsgrotten, największa grota Szwecji. Niestety my nie zalapaliśmy się na jej zwiedzanie, bo wyprawy organizowane były we wtorki i soboty, i na jej zwiedzanie trzeba zarezerwować cały dzień. A my nie mieliśmy tyle czasu.
W Hoverberg znajduje się grota, bardziej przystępna dla zwiedzających, bo z marszu można tam wejść. My niestety za poźno dowiedzieliśmy się o jej istnieniu, ale ponoć warto zobaczyć.
Będąc w okolicy można również zobaczyć Jungdalen – największy lodowiec szwecki, położony najbardziej na południe. Należy kierować się na Helagsfjallet.

DZIEŃ 19. DZIEŃ BEZ TYTUŁU


Kvarnsjo –> Vastanvik (320 km)

Obudziliśmy się w słoneczku. Dziś po raz pierwszy od początku trwania naszej wyprawy, zjedliśmy śniadanie w namiocie. Zmieniliśmy trochę plan podróży i poruszaliśmy się drogą E45, aby nie „wkopać się” w szutrówki czy tym podobne drogi. Musieliśmy też nasmarować łańcuch, bo skrzypiał już niemiłosiernie.

Dziś nie było żadnych większych atrakcji po drodze. Największą zostawiliśmy sobie na koniec. Dojechaliśmy drogą E45 do Mora i do jeziora Siljan, które było celem dzisiejszego dnia. Jeszcze kilkanaście kilometrów przed Mora założyliśmy przeciwdeszczówki, co okazało się bardzo trafną decyzją. W Mora złapała nas potężna ulewa z gradobiciem. Nie zabawiliśmy tam długo i okrążając jezioro udaliśmy się w kierunku Ratvik. Po drodze uraczyliśmy się familijną mega-pizzą włoską, aż prowadzący ten lokal zdziwili się, że dla nas dwóch zamówliśmy taką mega pizzę. My właściwie nie byliśmy świadomi tej wielkości, ale była przeolbrzymia, nigdy wcześniej takiej nie widzieliśmy.

Nad jeziorem SiljanDalej jechaliśmy wokół jeziora (napotkaliśmy urocze małe wioseczki, z wąskimi uliczkami i czerwonobrunatnymi drewnianymi domkami). W końcu dojechaliśmy na kemping. Tutaj powtórzyła się historia z poprzedniego dnia – zaraz po rozstawieniu namiotu rozchlapało się i musieliśmy schować się w namiocie na jakiś czas. Wieczorkiem udaliśmy się nad jeziorko o przejrzystej wodzie w kolorze herbacianym.

Kolejny dzień dolożyliśmy do naszego, już nie tak małego, bagażu wspomnień z podróży.

DZIEŃ 20. DZIEŃ FESTYNÓW


Vastanvik –> Idre (266.5 km)

Obudziło nas słoneczko, jak zazwyczaj, ale i również długo nie musieliśmy czekać na deszcz. Od rana jechaliśmy dookoła jeziora, aż do drogi E45 a potem kierowaliśmy się na Malung. Tam postanowiliśmy coś przekąsić, a że trafiliśmy akurat na jakiś festyn, więc mieliśmy okazję posłuchać lokalnej muzyki:)

Jezioro niedaleko Idre, naszego ostatniego noclegu w SzwecjiNa czas pobytu w mieście zrzuciliśmy przeciwdeszczówki i postanowiliśmy już ich nie zakładać. Wyjeżdzając z miasta zlało nas trochę, ale potem już było suchutko. Dojechaliśmy do Sarna gdzie również odbywał się jakiś festyn, ale nie zabawiliśmy tam długo, ruszyliśmy dalej do Idre na nasz nocleg. Dziś tylko właściwie jazda, choć trasa dostarczała strawy dla oczu i ducha. To był już ostatni dzień pobytu w Szwecji.

CIEKAWOSTKA: Domki na kurzych łapach – małe domki postawione na słupach. Często można wynająć taki domek jako hytter – schronisko. Doskonale wpisują się w krajobraz i nadają mu niepowtarzalnego uroku.

DZIEŃ 21. POWRÓT W GÓRY


Idre –> Hindstear (339 km)

Po kilkudziesięciu kilometrach ponownie przywitaliśmy norweskie góry. Powspinaliśmy się trochę i znów czuć było zimko. Fajnie się jechało, mimo, że nawierzchnia drogi nie była najlepsza, jednak widoki wszystko wynagradzały. Droga E6, którą podążaliśmy przechodzi przez ładną dolinkę, potem droga 257 wzdłuż rzeczki – obie bardzo malownicze. Od razu po wjeździe do Norwegi dało wyczuć się różnicę „klimatu” – góry, strumyczki, rzeczki o turkusowych wodach… po prostu Norwegia ma swój niepowtarzalny charakter. Po wjeździe na drogę 51 natrafiliśmy na małą kataraktę Ridder Spranget. Niestety zdjęcia, które zrobiliśmy w ogóle nie pokazały charakteru i uroku tego miejsca. Najlepiej to zobaczyć samemu.

Dziś dość wcześnie zaczęliśmy szukać noclegu. Znów nie mogliśmy się zdecydować, ale tym razem opłaciło się pojechać kawałek dalej.

Chatka, którą dostaliśmy na jedną noc, zamiast miejsca pod namiot. A to dzięki uprzejmości właściciela campingu w HindseterTrafiliśmy do Hindstear. Nocleg za 80 NOK. Zapłaciliśmy w Euro, pan wydał nam w koronach i wydał nam za dużo – równowartość tego co mu daliśmy. Szybko naprawiliśmy tę pomyłkę. Właściwie szukaliśmy tylko miejsca pod namiot ale ten miły pan zaproponował nam swoją niewykończoną chatkę. Chatka stała pośrodku kempingu – jedno duże pomieszczenie w środku, wszystko w drewnie, ładnie oszklone. Dostaliśmy chatkę z piecykiem, muzyką, świeczkami, i przepięknymi widokami na otaczające góry. Ale super:) Zjedliśmy więc kolację przy świecach i wypoczywaliśmy w ciepełku na wysokości ok 1000m n.p.m.

UWAGA: Trzeba uważać na renifery i owce, które chodzą po drogach, nic nie robiąc sobie z przejeżdżających aut.

DZIEŃ 22. SPEKTAKL CHMUR


Hindstear –> na zach od Notodden (417.5 km)

Tego dnia jedyne co mogliśmy podziwiać to właściwie chmury. Cały dzień jazdy w deszczu. Jak zaczęło lać poprzedniego dnia wieczorem to nie odpuściło caly dzisiejszy dzień. W sumie gdybyśmy nie spali w domku to nie wiem czy byśmy zebrali się do podróży. Przed wyjazdem mieliśmy okazję z okien domku oglądać spektakl chmur. Odpływały, napływały, okrywały puchową kołderką góry, cały czas słoneczko próbowało przebijać się…niesamowite zjawisko. W sumie uświadomiłam sobie, że dopiero w górach tak naprawdę widać chmury.

Skandynawia może być również pochmurna, deszczowa i ponura, ale nie odejmuje to wcale uroku tej krainie, tylko nadaje innego odcieniaJadąc widzieliśmy jak obłoczki ukrywały się między drzewami, ciemne chmury okrywały góry lub wisiały nad dolinami.

Dziś Norwegia pokazała nam, że w górach może być mroczno, ponuro i deszczowo, ale to też ma swój niepowtarzalny klimat:) W sumie cały dzień padało. Już nawet kaski mieliśmy od środka mokre. Jechaliśmy raz pod chmurami, raz w chmurach, czyli w samym centrum deszczu. Jeszcze na nieszczęście światła nam wysiadły i musieliśmy jechać na długich. Ogólnie trasa bardzo fajna, tylko szkoda, że spoza zaparowanej szybki kasku mało co widziałam. A że chmury też nie dały oglądać naprawdę ładnej dolinki, to podziwiałam chmury:)

Cały dzień wymęczył nas trochę. Jeszcze mieliśmy problem, żeby znaleźć coś do jedzenia, gubiliśmy się w mieście i długo szukaliśmy kempingu, a do tego wszystkiego nieustannie padający deszcz. Znaleźliśmy jakiś kemping przy hotelu za 50 NOK, więc czemu nie. Niestety miał jeden wielki mankament (więc pewnie dlatego tak mało zapłaciliśmy). Hotel znajdował się przy rzece, która spływała kataraktą, czyniąc przy tym niesamowity hałas, aż nie dało się spać.

DZIEŃ 23. DZIEŃ NIESPODZIANEK


na zach od Notodden –> Dasnesmoen (246.5 km)

Rano nie padało – a to niespodzianka:) Nawet tropik wysechł. Niestety nie zaczęło się dobrze. Marcin próbował naprawiać światła, bez powodzenia. Za to z powodzeniem rozładował akumulator. No to koniec – stoimy. Na szczęście dzięki pomocy współtowarzyszy kempingu i szczęśliwego przypadku, że jeden kierowca stojący na parkingu hotelowym miał kable, udało się w końcu odpalić. Można było więc zwinąć namiocik, założyć mokre buty, mokre kaski, rękawice masakrycznie ciężkie, bo bo również mokre, oczywiście przeciwdeszczówki i w drogę. Jak tylko wyruszyliśmy to się rozpadało, więc walczyliśmy dalej. Po drodze okazało się że długich świateł również już nie mieliśmy.

Tym razem wybraliśmy jednak dobrą drogę. Chmury zaczęły się podnościć i jakby mniej padało, czasem wcale. Śniadanie zjedliśmy w niecodziennych warunkach, mianowicie na przystanku autobusowym:)

Sielankowa łąka przy drodze nr 42A potem jechaliśmy ku słońcu i doczekaliśmy się, porzuciliśmy przeciwdeszczówki i radowaliśmy oczy słoneczkiem i widokami. Tylko mokre rękawice pzypominały o niedawnej walce. Ale niedługo było nam się cieszyć. Kilometry mijały, droga ładna, a stacji benzynowej jak nie było tak nie było. Zaś miasta, które z mapy wydawać by się mogły większymi miejscowościami okazywały się tylko kilkoma domami, oczywiście bez stacji. Po wypytaniu miejscowych wjechaliśmy na drogę 42 na zachód. I tam kolejna niespodzianka – był automat benzynowy na karty, tylko że nie przyjmował żadnej z naszych kart:/ Ale szczęście w nieszczęściu, jakiś pan „użyczył” nam swojej karty w zamian za pieniądze.

Dzisiaj znaleźliśmy bardzo ładny kemping, nad jeziorkiem. Zjedliśmy kolację, bardzo pyszny chlebek z makiem:) Potem spacerek nad wodę. Musiałam oczywiście wejść do wody, tylko tym razem już bez sandałków. Wieczorem Marcinowi udało się naprawić światła i to bez rozładowania akumulatorów.

DZIEŃ 24. NORDSJO


Dasnesmoen –> Brusand (238 km)

Miał być to dzień typowo dojazdowy do Stavanger. Tymczasem okazał się bardzo ciekawy. Po leniwym zebraniu się z kempingu wyruszyliśmy dalej. Przyłączyliśmy się najpierw do dwóch motorów, potem do kolejnej grupy. Było nas w sumie ok 9 motocykli. Jechaliśmy jakiś czas razem. Bardzo fajnie się jechało. Po pewnym czasie rozłączyliśmy się. My odbiliśmy w drogę 466, gdzie po drodze zjedliśmy śniadanko, gdzieś nad jeziorkiem.

Kolejne mniejsce, które nas zachwyciło...Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy dojechać drogą 44 do Stavanger. Okazało się to bardzo dobrym posunięciem. Droga będąca częścią szlaku szlaku Nordsjo wiła się między skałami. Nawierzchnia bardzo dobra, więc się „jechało”:) W najwyższym punkcie droga osiągnęła wysokość 257m n.p.m. Napotkaliśmy też atrakcję turystyczną. Domki stare jak świat, wciśnięte gdzieś pod skały, które to służyły tym domkom jako ochrona przed warunkami atmosferycznymi. Parę kilometrów dalej zatrzymaliśmy się w uroczym miasteczku nadmorskim, gdzie spacerkiem przeszliśmy się do punktu widokowego nad piękną zatoczką. Pogoda niezmiernie dopisała.

Dziś wcześnie zjechaliśmy na kemping w Brusand. Tu rozczarowaliśmy się, bo niedość że 170 NOK (najdroższy dotąd kemping) to jeszcze musieliśmy uiścić depozyt 150 NOK za klucz do łazienek. Trochę nas to zbiło z tropu, ale odpuściliśmy sobie sobie jakiekolwiek „protesty”, wszak to nas ostatni nocleg w Norwegii. Kemping znajduje się nad morzem, więc po rozbiciu namiotu i zrobieniu zakupów jedzeniowych w pobliskim miasteczku udaliśmy się na plażę. Zdziwiło nas trochę, że mimo, iż obok kemping i masa ludzi, to plaża całkowicie pusta, wszyscy chyba w swych samochodach kempingowych siedzieli. Woda czysta ale i niesamowicie zimna.

Na ostanim postoju w Brusand, nad Morzem PółnocnymA ja oczywiście musiałam „nabroić”. W chwili „dziecinnej radości” pobiegłam ku wodzie i… bach… wyłożyłam się na mokrym kamieniu. Spodnie mokre, pupa boli, skóra na nodze zdarta, ale co się nacieszyłam to moje:)))) Na plaży pełno było wielkich kamieni, ukształtowanych przez rozbijające się o nie fale. Jeden był szczególny, wyglądał niczym wieloryb.

DZIEŃ 25. OSTATNI DZIEŃ


Brusand –> Stavanger (89 km) –> Prom do Newcastle

Obudziłam się jeszcze wcześniej niż dnia poprzedniego, tzn o 6 rano, trochę poleżałam i poszłam na plażę, pokontemplować nad mijającym właśnie urlopem. Zaczęliśmy się zbierać powoli, gdyż mieliśmy sporo czasu na dojazd. Słonko świeciło mocno od samego rana. Przed nami ostatnie kilometry do portu. Po drodze zatrzymaliśmy się na „przymorskim” cmentarzyku, na którym pochowane były ofiary katastrofy morskiej.

Dalej drogą nr 44 do Stavanger. Tam trochę pobłądziliśmy w poszukiwaniu portu, gdyż żyliśmy błędnym przekonaniem, że jest on niedaleko drogi E39, a tak nie było. Po zlokalizowaniu portu udaliśmy się do miasta, gdyż mieliśmy jeszcze sporo czasu do wyznaczonej godziny odpłynięcia. W mieście odbywał się festyn. Przeczekaliśmy, zjedliśmy coś i skierowaliśmy się do portu. Wypłynęliśmy nawet przed czasem.

I tak pożegnaliśmy SkandynawięPogoda bardzo ładna, jakby Skadnynawia chciała nas zaprosić, abyśmy tam jeszcze kiedyś powrócili.

Ostatnie chwile wyprawy to czas do refeksji i zadumy. Podróż tę zapamiętamy napewno na bardzo długo, gdyż zapewniła nam niesamowite przeżycia.

DZIEŃ 26. POWRÓT


Newcastle –> Leicester (322 km)

Przybiliśmy do brzegu o czasie. Przed nami ostatnie kilometry tej wyprawy. Nie padało i choć było pochmurno to wcale zimno nie było (chyba że takie odczucia po surowym klimacie dalekiej pónocy). Z pełnym bagażem wrażeń, nowych doświadczeń i ciuchów do prania, cali i szczęśliwi wróciliśmy do domu.