Europa Zachodnia – Dziennik Podróży

DZIEŃ 1. KIERUNEK PLYMOUTH


Leicester, Anglia –> Plymouth, Anglia (402 km)

Znów jesteśmy w drodze. Po kilku mniejszych wyprawach przyszła pora na większą, tym razem w cieplejsze rejony. Naszym celem było dotarcie najdalej na zachód i południe Europy. Tego dnia zaraz po pracy zwinęliśmy się szybciutko i wyruszyliśmy w kierunku Plymouth, bo droga daleka. Prognozy pogody były nieprzychylne na ten dzień i to się sprawdziło. Na szczęście tylko ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonaliśmy w deszczu. Było trochę korków i utrudnień na autostradach, ale udało nam się dotrzeć na czas. Zapakowaliśmy się na prom, zjedliśmy małą kolację i szybko udaliśmy się spać.

DZIEŃ 2. Z ROSCOFF W KIERUNKU SŁOŃCA


Roscoff, Francja–> Rochefort, Francja (587 km)

O 6 rano obudziła nas muzyka z głośników na promie. W czasie gdy my jedliśmy lekkie śniadanie, prom zawijał do portu. Niebo zaciągnięte było chmurami, pocieszaliśmy się jednak że jeszcze jest wcześnie i później się przejaśni.

Pierwszy nocleg we FrancjiNa sam początek pogubiliśmy się w Roscoff nie mogąc znaleźć właściwej drogi wyjazdowej. Gdy już ją znaleźliśmy, podążyliśmy czym prędzej w kierunku słońca. Pogoda z godziny na godzinę robiła się lepsza, aż w końcu niebo całkiem się rozchmurzyło i moglismy dogrzać się w słoneczku. Dziś nastawiliśmy się na jazdę zapoznawczą, pokonaliśmy spory kawałek drogi, ale też bardzo dobrze się jechało. Zjechaliśmy na kemping i rozprostowaliśmy kości, dały się odczuć pierwsze oznaki zmęczenia i obolałej pupy.

FRANCJA – południowa część to obszar typowo równinny, o wysoce zmechanizowanym rolnictwie.

DZIEŃ 3. PRZEZ PIRENEJE


Rochefort, Francja –> Eratzu, Hiszpania (443 km)

Jednak góry mają coś w sobie… ale od początku. Zbudziliśmy się dosyć późno po ciężkiej i nieprzespanej nocy. Z samego rana czekała nas atrakcja – przeprawa promowa w towarzystwie różnorodnych motocykli. Poźniej pobłądziliśmy trochę, pokonując kilometry nie przesuwaliśmy się zbyt daleko do przodu, ale za to pozwiedzaliśmy winnice ciągnące się kilometrami na zachodnim wybrzeżu Francji.

Droga przez Pireneje francuskiePo wielu poszukiwaniach wydostaliśmy się z pętli i namierzyliśmy na góry. Upał od rana dokuczał. Z godziny na godzinę jechało się coraz gorzej, ale na szczęście kiedy wjechaliśmy w góry to zrobiło się trochę chłodniej, gdyż jechaliśmy w cieniu drzew i gór. Zaliczyliśmy pierwsze serpentyny, jadąc wzdłuż bardzo urokliwej doliny. Tuż po przekroczeniu granicy z Hiszpanią zjechaliśmy na pierwszy napotkany kemping.

DZIEŃ 4. PICOS DE EUROPA


Eratzu, Hiszpania –> Riaño, Hiszpania (481 km)

Drogi w Hiszpanii są bardzo dobrej jakości - przyjemnie się po nich śmigałoJak to fajnie obudzić się w suchym namiociku:) Dziś kolejny dzień w Hiszpanii, zupełnie nowy dla nas krajobraz. Zaczęło się całkiem przyjemnie, dobrze się jechało, zaliczyliśmy z rana kilka serpentyn. Zrobiliśmy przystanek w Reinosa na obiad. W restauracji nikt nie mówił po angielsku, więc tak do końca nie wiedzieliśmy co wybieramy, ale bardzo nam smakowało. To była miła odmiana po kilku dniach dojadania gdzieś na trasie.

Dzisiaj było już trochę chłodniej, gdyż w większości jechaliśmy w górach. Nie mogliśmy nasycić oczu przepięknymi widokami na trasie N621, która prowadziła malowniczymi wąwozami przez góry Picos de Europa Przepiękne krajobrazy jakie oferuje przejazd przez masyw Picos de Europa(na północy Hiszpanii). Jak zawsze staraliśmy się omijać duże miasta, wybierając drogi przez wioski i małe miasteczka. A hiszpańskie wioseczki są bardzo urocze, budowane z czerwonego kamienia, w oknach domów drewnianne okiennice, a balkony pełne kwiatów. Wydaje się, że życie płynie tu bardzo leniwie, a ludzi w ogóle nie widać. Dopiero jak mijała sjesta to widać było pracę w polu.

HISZPANIA zaskoczyła nas dobrą jakością dróg (i widokami również), śmigało się że aż miło :)

DZIEŃ 5. DZIEŃ POMYŁEK


Riaño, Hiszpania –> Allariz, Hiszpania (489 km)

Dzisiejszą poranną przykrą niespodzianką był mokry namiot. Potem były kolejne przykre niespodzianki. Nie obyło się bez zawracania, gubienia i nadkładania drogi. To wszystko przez oznaczenia dróg, które miejscami się gubiły i tym samym gubiły nas. Zagubiliśmy się w Ourense w Hiszpanii co pogorszyło nasze humory. Z tego powodu zjechaliśmy na kemping dopiero ok 20.30 zmęczeni, a ja dodatkowo trochę wyziębiona.

Dziś dużo jechaliśmy w górach i w chmurach. Dało się to odczuć po temperaturze, jechałam w polarku. Krajobrazy górskie jak zawsze zachwycały, aczkolwiek dzisiaj byłam bardziej urzeczona samą jazdą, tak dobrze się śmigało – drogi szerokie i gładkie, zakręt na zakręcie… sama przyjemność jazdy. Później droga prowadziła przez teren bardzo uprzemysłowiony, mnóstwo kopalni, elektrowni, zakładów kruszywa i tym podobnych.

Na zakończenie dnia przykra niespodzianka – popsuła się lampa w motorze (powtórka ze Skandynawii:/ )

DZIEŃ 6. PROBLEMY Z NAMIOTEM


Allariz, Hiszpania –> Coja, Portugalia (368 km)

Obudziliśmy się w zimnie, ja trochę z tego powodu się nie wyspałam. Było tak chłodno, że aż wyciągnęliśmy w końcu nasz czajniczek i napiliśmy się ciepłej herbatki na rozgrzanie.

Tarasy z winnicami, PortugaliaZ samego rana przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się w Portugalii. Trasa nasza była niezwykle widowiskowa. Droga N2 prowadziła nas zboczami pagórków porośniętych winoroślami. Całe zbocza pokryte winnicami układającymi się w przepiękne tarasy, a w nie wplecione wioseczki z białymi domkami pokrytymi czerwonymi dachami. Nad tym wszystkim błękitne niebo… po prostu cudownie.

Gubiliśmy się trochę w miastach, ale niestety jest tu ich tak dużo, że trudno je ominąć. Zrobiliśmy sobie dziś również przerwę w ciągu dnia na porządny obiad – pizza w Lemago… no i w końcu można było dogadać się po angielsku.

Dzisiejszy dzień rozkładania namiotu przejdzie do historii. Specjalnie zjechaliśmy na camping trochę wcześniej, żeby się zrelaksować, odstresować. Jednak rozkładanie namiotu, które zazwyczaj zajmuje nam 15 min tym razem zajęło 2 godziny, gdyż jak się poźniej okazało przy każdej próbie źle rozkładaliśmy stelaż namiotu. Zamiast dwóch godzin relaksu mieliśmy dwie godziny stresującej „walki” z namiotem, która ostatecznie jednak zakończyła się NASZYM zwycięstwem.

DZIEŃ 7. CABO DA ROCA


Coja, Portugalia –> Camping Guincho, Portugalia (404 km)

Kolejny dzień w Portugali. Za dzisiejszy cel wyznaczyliśmy sobie zdobyć Cabo da Roca, co zajęło nam praktycznie cały dzień. Na początek kluczyliśmy po małych drogach i dróżkach. Drogi N236-1, N237 godne przejechania, kręte, prowadzące przez lasy i oferujące przepiękne widoki. Po drodze zjedliśmy późne śniadanie, gdyż oczywiście mieliśmy problem ze znalezieniem stolika piknikowego.

Klify i formacje skalne przy Cabo da RocaPotem wbiliśmy się na autostradę aby przedostać się na wybrzeże i nadrobić trochę kilometrów.

Na Cabo da Roca dostaliśmy się drogą N247, bardzo malowniczą trasą. Ruch tutaj był znacznie większy niż w Hiszpani, więc dopiero koło godziny 18 dotarliśmy do celu. Wykonaliśmy obowiązkowe zdjęcie i podziwialiśmy pobliskie formacje skalne i klify. Bryza morska łagodziła upał, nie było więc tak gorąco. Zjechaliśmy na najbliższy kemping, który to okazał się całkiem dużym ośrodkiem wypoczynkowym. Zjedliśmy kolację w tamtejszej restauracji i udaliśmy się na krótki spacer późnym wieczorem.

DZIEŃ 8. DZIEŃ PROBLEMÓW


Camping Guincho, Portugalia –> Camping Valverde niedaleko Luz, Portugalia (430 km)

Pierwszym problemem było przebicie się przez Lizbonę. Wstaliśmy wcześnie rano, wyjechaliśmy krótko po godzinie 7 aby uniknąć tłumów w mieście. Oczywiście zjechaliśmy nie tam gdzie trzeba i musieliśmy zawracać. Ruch duży, ale jakoś udało nam się wyjechać. Później było gorzej. Chcieliśmy wbić się na drogę N-249-1 prowadzącą wybrzeżem. Krążyliśmy chyba z godzinę i nie mogliśmy jej znaleźć. Musieliśmy odpuścić tę trasę i wybrać alternatywną.

Kolejne miasto i kolejne problemy, tym razem przejazd przez Setubal. To był dodatkowy powód, który utwierdził nas w przekonaniu, że duże miasta należy omijać. W końcu udało nam się wyjechać, jednak czekała na nas kolejna niespodzianka. Zatrzymaliśmy się na dłuższy postój z jedzeniem, a w tym czasie rozładował nam się akumulator, gdyż światła były cały czas włączone. Po próbach dogadania się z panem ze stacji benzynowej okazało się że niestety nie ma kabli. W końcu „wzięlim go na zapych” i ruszył:)

Poruszaliśmy się dalej drogą IC1, która prowadziła przez „stepy portugalskie” (tak je nazwaliśmy). Ogrome obszary porośnięte suchymi trawami i rzadko rosnącymi niskimi drzewami. Powietrze było niesamowicie gorące, nie dawało ochłody. W pewnym momencie zaczęło strasznie wiać i chwilę później już grzmiało i padało.

Ciemno niebieskie wody oceanu oblewające wysokie klify Cabo de Sao VincentePrzeczekaliśmy tę burzę na przystanku autobusowym. Niestety powietrze ani trochę się nie ochłodziło.

Dzisiejszą atrakcją był Cabo de Saint Vincento – przylądek, który urzekł nas bardziej niż Cabo da Roca. Wysokie wybrzeże klifowe oblewały ciemnobłękitne wody oceanu. W takiej scenerii pozwoliliśmy sobie na chwilę relaksu w promieniach słońca chylącego się ku zachodowi.

DZIEŃ 9. TARIFA


Camping Valverde niedaleko Luz, Portugalia –> Jimena de la Frontera, Hiszpania (558 km)

Formacje skalne niedaleko LagosRankiem dojechaliśmy do Lagos w poszukiwaniu punktu widokowego na formacje klifowe. Widoki przepiękne – klify o pomarańczowo-brązowym kolorze wspaniale kontrastowały z turkusem oceanu i błękitem bezchmurnego nieba. Mogliśmy zachwycać się tym cudem przyrody w spokoju, gdyż było jeszcze dość wcześnie rano i niewielu ludzi dookoła. Zjedliśmy tam również śniadanko i podjęliśmy decyzję, że do Tarifa dojedziemy autostradami.

Opuściliśmy Portugalię jadąc cały czas autostradami z krótkimi odpoczynkami na ukojenie pragnienia i ulżenie obolałym pupom.

Tarifa - a w tle, za mgłą MarokoZatrzymaliśmy się dopiero w Tarifa, które jest najbardziej na południe wysuniętym punktem Hiszpanii jak i Europy. Przyjemnie się jechało trasą wzdłuż wybrzeża, podziwiając pobliskie plaże i wody oceanu, aczkolwiek zaczęło się robić trochę tłoczno. W samej Tarifie pełno turystów, a drogi słabo oznaczone. Zajechaliśmy na jedną z plaż, ale szybko się stamtąd zwinęliśmy, gdyż nie lubimy tak zatłoczonych miejsc.

Jechaliśmy dalej w poszukiwaniu jakiegoś campingu, odczuwając coraz bardziej trudy podróży. Z minuty na minutę zmęczenie rosło i gorzej się jechało. W końcu przypadkiem udało się nam w jakiejś mieścince wypatrzeć znak na camping – byliśmy uratowani :) Tego dnia zrobiliśmy sporo kilometrów. Prysznic i porządna kolacja postawiły nas na nogi. Wieczorem relaksowaliśmy się przy Sangri.

PORTUGALIA – słabo oznaczone drogi, przez to wiele razy się gubiliśmy i szczerze mówiąc z pewną ulgą opuściliśmy ten kraj wjeżdżając z powrotem do Hiszpanii

DZIEŃ 10. SIERRA NEVADA


Jimena de la Frontera, Hiszpania –> Orgiva, Hiszpania (472 km)

Plantacje oliwkowe na wzgórzach HiszpaniiRano wstaliśmy wypoczęci, zapakowaliśmy się na motor i ruszyliśmy w drogę. Wyjechaliśmy dość późno, ale i tak przejechaliśmy spory kawał drogi, gdyż nie błądziliśmy za wiele. Dzisiaj spędziliśmy sporo czasu w górach, co dało się odczuć po temperaturze – było chłodniej i przyjemniej się jechało. Droga prowadziła w dużej mierze przez plantacje oliwkowe. Pagórki porośnięte drzewami oliwkowymi ciągną się kilometrami – super widoki.

Atrakcją na dziś był wjazd na masyw Sierra Nevada. Wjechaliśmy na wysokość 2500 m.n.p.m.

Masyw Sierra NevadaNa górę prowadziła szeroka droga, a na szczycie było dość zimno i strasznie wiało. Musieliśmy niestety wracać do Granady, ponieważ nie ma przejazdu przez same góry. Wjechaliśmy w drogę A384, która bardzo malownicza.Zjechaliśmy na pierwszy napotkany camping i tym razem zamiast rozbijać namiot poszliśmy najpierw coś zjeść. Skończyło się to tym, że rokładaliśmy namiot po ciemku i nie kąpaliśmy się, gdyż okazało się że nie było nawet ciepłej wody.

CIEKAWOSTKA – mijaliśmy sporo plantacji pomarańczy, i nie do pomyślenia dla nas było to ile z tych pomarańczy się marnuje, sporo leży na ziemi i nikt się tym nie przejmuje, i pomyśleć że na co dzień człowiek się zastanawia czy kupić pomarańcze bo drogie są…

CIEKAWOSTKA – Hiszpania jest krainą wonności, wszystko wokół a zwłaszcza zioła wydzielają intensywne aromaty, którymi najlepiej zachwycać się wieczorem

DZIEŃ 11. PUPA PIECZE


Orgiva, Hiszpania –> Camping Rural Montillana niedaleko Tranco, Hiszpania (359 km)

Dzisiaj nie jechało się najlepiej, mimo że droga była wyśmienita. Od samego rana było bardzo ciepło i z godziny na godzinę robiło się coraz goręcej, a w takich warunkach źle się jedzie, zwłaszcza gdy pupa piecze.

Jezioro o niesamowitym kolorze wody, gdzieś przy drodze A315 do Cazorla, HiszpaniaJechaliśmy dziś bardzo ładnymi drogami. Najpierw przejechaliśmy masyw Sierra Nevada, okrążając go od południa. Śniadanie zjedliśmy na wysokości 2000 m.n.p.m. Nawet udało się nam zdobyć stolik piknikowy w lesie – no i wszystko lepiej smakowało :) Potem przejechaliśmy przez masyw Sierra de Seguera, który na początek powitał nas jeziorem o niesamowicie turkusowej wodzie, otoczonym pomarańczowymi wręcz wzgórzami – widok niecodzienny. Dalej jechaliśmy drogą A315 z Cazorla na Hornas, która prowadziła wśród gór, lasów i dalej wokół malowniczego jeziorka o błękitnej wodzie. W jednym z lasów udało nam się znaleźć camping z restauracją (co jest bardzo popularne w Hiszpanii). W restauracji tej uraczyliśmy nasze podniebienia lokalnymi smakołykami relaksując się przy Sangri.

DZIEŃ 12. CAMPING NA WYŁĄCZNOŚĆ


Camping Rural Montillana niedaleko Tranco, Hiszpania –> Castellote, Hiszpania (594 km)

To był bardzo dłuuuugi dzień. Wstaliśmy dość wcześnie zakładając, że dzień będzie typowo dojazdowy, jednak okazało się, że trafiliśmy na kilka ładnych odcinków dróg.

Gdzieś przy drodze N330 do Teruel, HiszpaniaNa ten przykład droga N330 do Teruel prowadziła bardzo widowiskową trasą nad rzeczką. Kolejna droga – A226 na Castellote otoczona jest surowymi masywami i formacjami skalnymi pięknie prezentującymi się w świetle zachodzącego słońca.

Na koniec dnia wbiliśmy się w góry i mieliśmy problemy ze znalezieniem campingu. Snuliśmy się podrzędnymi drogami przez małe, urocze miasteczka i wioski wplecione w zbocza górskie, w których czas jakby się zatrzymał.

Po długich poszukiwaniach dotarliśmy do Castellote. Camping okazał się być zupełnie pusty, więc myśleliśmy że opuszczony, ale na szczęście tak nie było. Zapłaciliśmy co prawda 27 €, ale mieliśmy za to camping tylko dla siebie :)

DZIEŃ 13. POWRÓT W PIRENEJE


Castellote, Hiszpania –> Arties, Hiszpania (472 km)

Tego dnia przejechaliśmy całkiem sporo kilometrów. Początkowo droga prowadziła przez tereny mocno rolnicze, było ciepło i sucho. Śniadanie zjedliśmy nad Rio Ebro.

Nad Rio Ebro, HiszpaniaKierowaliśmy się w stronę gór aż wjechaliśmy w Pireneje i tu zaskoczyła nas zmiana krajobrazu oraz kolorów. Po porannych żółtych barwach (czerwonej, suchej, spalonej ziemi) zaczęły się odcienie zielone. Byliśmy zdziwieni że tak intensywnie zielone i lesiste są Pireneje. Droga wiła się wąwozami wzdłuż strumyków, przesmykami, tunelami, aż oczy ożywiły się zmianą kolorystyki i krajobrazu.

Na koniec dnia spotkała nas mała niespodzianka. Jechaliśmy w słońcu cały dzień i było bardzo ciepło, w pewnym momencie wjechaliśmy do tunelu, dość dlugiego, bo ok 5 kilometrowego. Wyjeżdżając z niego znaleźliśmy się jakby w innym świecie – niebo zaciągnięte chmurami, gór nie było widać, ciemno, pochmurno i strasznie zimno, co najmniej z 10 stopni mniej niż przed wjazdem do tunelu. Pierwszą moją myślą było: wracamy :) Wedle wcześniejszych postanowień zatrzymaliśmy się na pierwszym campingu za tunelem. Ze względu na dużo niższą temperaturę zmuszeni byliśmy założyć długie spodnie i polarki.

DZIEŃ 14. PRZEZ ANDORĘ


Arties, Hiszpania –> Mazamet, Francja (417 km)

Nie wiem czemu, ale to był taki żmudny dzień. Pożegnaliśmy się na dobre z Hiszpanią wzbijając się na chwilę ponad chmury, pokonując kolejne serpentyny. Wjechaliśmy do Andory gdzie jednak nie zabawiliśmy długo. Bardzo dobrze jechało się górskimi drogami, wijącymi się po zboczach i nie wiedziec kiedy już byliśmy na granicy.

Dolinka otulona puchową kołderkąŻegnając się z Andorą wjechaliśmy do Francji. Od samego początku stwierdziliśmy że francuskie drogi nie są najlepszej jakości, zwłaszcza te mniej uczęszczane. Z tego powodu tak żmudnie się dzisiaj jechało, gdyż jazda po wyboistej drodze to nic przyjemnego i podróż strasznie się dłuży.

Zjeżdzając z gór wjechaliśmy w doliny zrobiło się pochmurno i zimno i tak już zostało do końca dnia. Niestety musieliśmy przejechać przez Carcascone, spore miasto i tam mieliśmy problemy. Trafiliśmy na roboty drogowe, drogi pozamykane, objazdy nie pooznaczane, zjechaliśmy więc zrezygnowani w boczną uliczkę i stanęliśmy bezradnie. A tu nagle zatrzymał się przy nas samochód: „zgubiliście się”? „Tak, chcemy dojechać do Mazamet”. Po chwili zastanowienia pan uprzejmie powiedział: „to jedźcie za mną”, po czym zręcznie przeprowadził nas przez uliczki, parkingi i wyprowadził na drogę wylotową z miasta. Bardzo pozytywny akcent w tej podróży. Znowu mieliśmy problem ze znalezieniem campingu. Owszem było dość sporo po drodze, ale były to tak zwane „a la ferme” . Są to wydzielone miejsce, gdzie przyjeżdzasz i rozbijasz namiot, masz dostęp do wody, ale najczęściej są one ulokowane z dala od miast. Jako, że my byliśmy głodni postanowiliśmy dojechać do Mazamet i tam przenocowaliśmy na miejskim campingu.

DZIEŃ 15. WIADUKT MILLAU


Mazamet, Francja –> Saint Julien En Saint Alban, Francja (425 km)

Wstałam dziś trochę wcześniej od Marcina, zrobiłam zapiski w dzienniku, pooznaczałam mapy i wyznaczyłam trasę na dziś. Zwinęliśmy się wyjątkowo sprawnie i wyruszyliśmy w drogę. Na trasie zatrzymaliśmy się na śniadanko z pysiową bułą francuską i ciachem z truskawkami…

Droga, którą przemierzaliśmy była miła dla oka, prowadziła wzdłuż rzeki, którą okalały wysokie skały – Viaduc de Millau, południowa Francjabyło to zagłębie kajakarstwa i raftingu. Z godziny na godzinę robiło się cieplej, ale przyjemnie się jechało. Dojechaliśmy do Millau, gdzie wbiliśmy się na słynny wiadukt, który później podziwialiśmy z punktu widokowego. Niesamowite co ludzie potrafią stworzyć. Wiadukt ładnie się prezentował na tle błękitnego nieba. Jechaliśmy dalej po górach i górkach w kierunku południowego wybrzeża Francji. Robiliśmy przerwę na jabłuszko, rozprostowanie kości i na pizzę francuską (choć trudno to było nazwać pizzą).

UWAGA – Ruch we Francji jest o wiele większy, dodatkowo na trasie jest dużo małych miasteczek i ograniczeń prędkości, a to wszystko spowalnia jazdę i często również nuży.

DZIEŃ 16. MONAKO


Saint Julien En Saint Alban, Francja –> Sospel, Francja (425 km)

Poprzedniego dnia wieczorem postanowiliśmy nie zakładać tropika. Okazało się to wielkim błędem, gdyż namiot przepuścił poranną wilgoć i obudziliśmy się w wilgotnych śpiworkach. Dobrze że rano było trochę słoneczka, więc zdołaliśmy osuszyć śpiworki.

Dzień zaczęliśmy dość dobrze, potem było trochę gorzej, gdyż utknęliśmy w korkach. Mimo, że nie jechaliśmy przez miasta, to ruch był spory na drogach i tworzyły się korki. Potem było lepiej, droga poprowadziła nas przez góry i pagórki, serpentyny i wąwozy. Nawet nie sądziłam, że południowa Francja jest tak górzysta.

Widok na zatokę, MonakoDzisiejszą atrakcją był przejazd przez Monako. W tym celu dotarliśmy do drogi która prowadziła wzdłuż wybrzeża i najpierw przejechaliśmy przez Niceę. Spodziewałam się autostrad, dróg przez zatłoczone miasta, a tu taka miła niespodzianka – droga wiła się po zboczu nadmorskim, w dole morze, a my pięliśmy się wysoko serpentynami podziwiając wspaniałe widoki. Wjeżdzając do Monako, odnieśliśmy wrażenie jakbyśmy wjechali w inny świat – bogactwo, przepych, wszystko bardzo ekskluzywne. Błękit morza skontrastowany przez biel ekskluzywnych jachtów, brzegi porośnięte egzotyczną roślinnością, między które wplecione były wille z basenami – to niecodzienny widok.

DZIEŃ 17. PRZEZ PRZEŁĘCZE


Sospel, Francja –> Lanslebourg Mont Cenis, Francja (356 km)

Wspaniałe widoki na okolicęOj było dzisiaj wysoko. Zaczęliśmy dzień od wspinania się w górę i tak też skończyliśmy. Na początek spokojnie, 800, 1500 metrów a potem już nawet powyżej dwóch tysięcy. Przejechaliśmy przełęcz Col de la Bonette, gdzie wspięliśmy się na 2800 m.n.p.m. Bardzo przyjazna droga, łagodna, aczkolwiek serpentyna ustępowała miejsce kolejnej serpentynie. Podobnie było z Col d’Izoard. Drogi bardzo malownicze a widoki na okolicę wspaniałe.

Jezioro na przełęczy Col du Mont Cenis, FrancjaStwierdziliśmy że dojedziemy do Suse we Włoszech i tam przenocujemy, gdyż zrobiło się już trochę późno. Niestety nie znaleźliśmy tam campingu, więc pojechaliśmy dalej, zaliczając kolejną położoną na dwu tysiącach przełęcz. Zlało nas trochę po drodze i zrobiło się zimno, ale widoki wynagrodziły te niedogodności. Góry za chmurkami i słońce przyćmione próbujące się przebić przez chmury – to trzeba było utrwalić na fotografii.

Zjechaliśmy z przełęczy i znaleźliśmy się z powrotem we Francji. Na szczęście od razu znaleźliśmy camping w pierwszej napotkanej miejscowości (Lanslebourg) z przepięknym widokiem na ośnieżone góry. Postanowiliśmy dzień zakończyć herbatką, niestety szybko musieliśmy schować się w namiocie, gdyż zaczęło padać.

DZIEŃ 18. Z FRANCJI PRZEZ WŁOCHY DO SZWAJCARII


Lanslebourg Mont Cenis, Francja –> Camping niedaleko Reckingen-Gluringen, Szwajcaria (349 km)

Widok z przełęczy Col de L'IseranSerpentyn ciąg dalszy, ale dziś jechało się o wiele lepiej, gdyż drogi miały dużo lepszą nawierzchnię i widoczność była lepsza. Zaraz po zwinięciu mokrego niestety namiotu wyruszyliśmy w trasę. Na początek była przełęcz L’Izeran a potem mała przełęcz Św Bernarda, którą wjechaliśmy do Włoch. Bardzo dobrze się jechało, a widoki przednie.

Oczywiście znowu mieliśmy problem ze stołem piknikowym. W całej naszej podróży meczyła nas jakaś przeciwność losu – kiedy szukaliśmy stolika piknikowego to nie było żadnego, a jak już posililiśmy się na jakimś parkingu, to w niedługim czasie mijaliśmy 10 miejsc piknikowych! Ręce opadały.

Urocza wioska szwajcarskaNastępną przełęczą – Dużą Św Bernarda wjechaliśmy do Szwajcarii i tu mieliśmy mały problem gdyż musieliśmy zaopatrzyć się w mapę no i we franki. Z tym drugim nie było problemu, mapy jednak trochę poszukaliśmy. W końcu zakupiliśmy taką obejmującą całe Alpy, niestety składaną, ale lepsza taka jak żadna.

Szwajcaria zaskoczyła nas ilością winnic – umieszczonych na zboczach górskich, wysoko, stromo, ale wszystko równiutko w rządkach. Wioseczki szwajcarskie w dolinach górskich są bardzo urokliwe. Drewniane domy, spichlerze pięknie prezentują się na tle soczyście zielonych zboczy górskich – w jednej z takich uroczych wioseczek przenocowaliśmy, racząc się smakowitą kolacją w miejscowym hoteliku.

DZIEŃ 19. DZIEŃ PRZEŁĘCZY


Camping niedaleko Reckingen-Gluringen, Szwajcaria –> Camping Cima Piazzi niedaleko Valdisotto, Włochy (388 km)

Zaczęliśmy od Furka Pass a skończyliśmy na Passo de Bernino. Rano, kiedy przejeżdzaliśmy przez pierwszą przełęcz było bardzo zimno i pochmurno. Już myślałam, że będzie tak cały dzień.

W drodze na Furka Pass, SzwajcariaNa szczęście rozpogodziło się, a kiedy jechaliśmy dolinami to było nawet gorąco. Dziś znów nie mieliśmy szczęścia do stolika piknikowego, ale za to zjedliśmy śniadanko nad rzeczką.

Postanowiliśmy zejść na chwilę z motoru i zatrzymaliśmy się przy atrakcji turystycznej jaką był wąwóz wydrążony przez kamienie wprawiane w ruch przez przepływającą wodę. Było to przy drodze 17 przed Moritz.

Mieliśmy również okazję podziwiać lodowiec Morteratsch (Szwajcaria) – przy wyjeździe na drogę 29.

Aby w pełni zasmakować Włoch zjedliśmy na kolację pizzę italiańską, była całkiem dobra :)

DZIEŃ 20. MOKRO I DESZCZOWO


Camping Cima Piazzi niedaleko Valdisotto, Włochy –> Camping Michelnhof niedaleko Sankt Johann in Tirol, Austria (430 km)

Dziś cały dzień chowaliśmy się przed chmurkami. Rano obudził nas deszcz i już myślałam, że utkniemy na campingu, ale na szczęście przejaśniło się i przed 9 udało nam się zwinąć.

Wjazd na Passo dello Stelvio, WłochyZ samego rana zaatakowaliśmy Passo del Stelvio, pokonując same serpentyny, mijając po drodze zorganizowaną grupę na skuterkach i wbijając się na sesję zdjęciową sportowych aut (w tym Bugatti Veyron). Zjeżdzaliśmy w chmurkach więc niestety nie mielismy widoczności na całą przełęcz, ale sam przejazd przez nią był niesamowitym przeżyciem.

Jak to już bywa z naszym szczęściem, nie trafiliśmy dziś na żaden stolik piknikowy, więc śniadanie spożyliśmy na przystanku autobusowym. Może i dobrze że się tak stało, gdyż zaczęło padać a przystanek dawał nam schronienie.

Zmierzając w kierunku kolejnej przełęczy – Pass Trafoi, zaczęło padać coraz mocniej a widoczność spadła poniżej 20 metrów. Nie zatrzymywaliśmy się długo na szyczycie. Zjeżdzając z drugiej strony gór, mgła stopniowo zanikała i z minuty na minutę zaczęło się przejaśniać, jechaliśmy już w kierunku słońca.

Potem przekroczyliśmy przełęcze: Pass Rambo-Timmelsjoch, Gerlos Pass które okazały się płatne, jak większość przełęczy w Austrii, w której się własnie znaleźliśmy.

W świetle zachodzącego słońca w drodze na ostatni kempingSzczęśliwie duże deszcze nas omijały. Nawet gdy pod koniec dnia jechaliśmy za wielką czarną chmurą i przed nami lało, my pozostawaliśmy w słoneczku, było jedynie lekko zimno. Tak dojechaliśmy na camping, który chyba zapamiętamy na długo – tak ekskluzywnego campingu jeszcze nie widzieliśmy; przyjemnie było się w tak czystej i ciepłej łazience zrelaksować pod prysznicem, a potem usiąść w restauracji obmyślając plan powrotu.

UWAGA – Drogi w Austrii są bardzo dobrze pooznaczane, ale niestety nie obroniliśmy się przed objazdami i robotami drogowymi.

DZIEŃ 21. W DRODZE POWROTNEJ


Camping Michelnhof niedaleko Sankt Johann in Tirol, Austria –> Grünstadt, Niemcy (554 km)

Co to była za noc! Straszna burza, błyskało się, grzmiało i lało cały czas. Miałam trudności z zaśnięciem. Rano mieliśmy atak ślimaków na nasz namiot, robiły wyścigi, kto szybciej na górę się wespnie i kto wyżej zanim zostanie wyrzucony z gry (przez nas oczywiście:). Myślałam, że przez noc się wypada i obudzimy się w słoneczku, ale niestety przywitały nas chmury i deszcz. Nie chciało się nam zbierać w taką pogodę ale i bez sensu było siedzieć i czekać. Na szczęście udało nam się wbić w „okno” między jednym deszczem a drugim i zwinęliśmy się szybko. Pożegnaliśmy Austrię w deszczu i w deszczu wjechaliśmy do Niemiec. Tam szybko wbiliśmy się na autostradę, którą jechaliśmy cały dzień, w stronę słońca, które udało nam się w końcu dogonić i nawet się trochę ogrzałam po zimnym poranku.

Nasze nieszczęście do objazdów nas nie opuściło i nawet jak zjechaliśmy na stację, to wracać musieliśmy objazdem:/ Całkiem dobrze się jechało, do czasu aż dojechaliśmy do Ludwigshafen – gdzie z powodu zamkniętej drogi trafiliśmy na objazdy(nieoznaczone) no i krążylismy chyba z godzinę jeśli nie więcej, żeby wyjechać na dobrą drogę. Jak już trafiliśmy na właściwą to tak jak postanowiliśmy zaraz w pierwszej miejscowości zjechaliśmy w poszukiwaniu hoteliku.

DZIEŃ 22. DO DOMU


Grünstadt, Niemcy –> Leicester, Anglia (959 km)

Pobudka wcześnie rano, małe śniadanko i w drogę. Bardzo dobrze i szybko się jechało. Stwierdziliśmy więc że dotrzemy dziś do domu – czyli oznaczało to cały dzień jazdy autostradami z przeprawą promową. Niespodziewanie dobrze nam poszło i już po 9 byliśmy w domku. Pełni wrażeń, wymęczeni zasnęliśmy jak dzieci w wygodnym łóżkach. I tak zakończyła się nasza przygoda.